Legendy krakowskie inne-
znane i nieznane
KRUKÓW — KRAKÓW
Skąd ciągnęły karawany kupieckie do Krakowa? Aż z Chazarii nad Wołgą, przez Kijów - stołeczny gród Rusi - przez Grody Czerwieńskie, Sandomierz, Wiślicę do Krakowa. A z Krakowa dalej, przez Wrocław, do Pragi i Ratyzbony. Istniały jeszcze dłuższe lądowe szlaki kupieckie, na przykład z Arabii, które łączyły rdzenną Arabię z Arabią zachodnią, czyli hiszpańską Sięgnijmy w czasy najdawniejsze. Wisła leniwie toczy swe wody. Pomiędzy Wisłą, Rudawą, Prądnikiem - stawy, zalewiska, bagna. Nad nimi las łęgowy wysoki, dołem łozina, sitowie, trzciny. Rozrzucone osady ludzkie zajęły miejsca wyższe, suche. A więc skaliste wzgórza, pagórki: Tyniec, Salwator, Wawel, Okół, Gródek - wzniesienie, gdzie dzisiejszy Rynek, i inne. Suchych miejsc było ogółem niewiele. Osady rosły więc odrębnie, samodzielnie. Nie było jeszcze królów, nie było nawet księcia Kraka, ale istniał Kraków. Kraków najstarszy, pogański. Czasem osada, gród, miasto biorą swe nazwy od władców. Częściej owi władcy imię swe biorą od pradawnych miejscowości. Tak było z Krakowem. Od góry Ślęży, zwanej także Sobótką, cały kraj nazwano Śląskiem Kraków wziął swe imię od kruków. Kruk świętym był ptakiem, czczonym w pogańskim Krakowie. Miejsca pradawnego kultu mieściły się na okolicznych wzgórzach porosłych lasem. Świętymi krukami opiekowali się pogańscy kapłani. Szczególnie czczony był biały kruk ze świętego gaju na Krzemionkach. Wokół gaju zbierali się mieszkańcy na uroczyste obrzędy, przybywali też licznie obcy, szczególnie kupcy, bo zawsze to lepiej zapewnić sobie opiekę miejscowego bóstwa i przychylność mieszkańców. Składano liczne ofiary. Rósł i bogacił się Kraków. Kruki żyją długo, dłużej pono niż ludzie. Młodości świętego białego kruka nikt w Krakowie nie pamiętał. Z lotu kruków nad dębem w świętym gaju przepowiadano losy zamierzonej wyprawy wojennej czy handlowej, czy też wyniki różnych innych trudnych spraw. Gdy biały kruk dołączył w locie do gromady, gdy wzbił się wysoko - była to wróżba najpomyślniej-sza. Wśród stawów licznych i moczarzysk mieszkały rusałki, panny wodne, którym przewodził Wodnik, zwany Żabim Królem. Nocami - szczególnie na wiosnę i jesienią - na bagnach harcowały duchy i wodne stwory. Karawany kupieckie nie mogły się obejść bez przewodników, trzeba ich było wielu. Tak więc mieszkańcy Krakowa, oprócz rzemiosła, handlu, rolnictwa, hodowli, znajdowali niezgorszy zarobek. |
***
***
***
***
|
Chrześcijaństwo wydało walkę bogom i bożkom pogańskim, świętym gajom, świętym krukom, posągom, świętym kamieniom. Na znak zwycięstwa krzyża - na wzgórzach, w miejscach pradawnych obrzędów, stawiano świątynie, kościoły i kaplice. Długo wszakże trwał jeszcze w Krakowie tajemny kult dawnych bogów, szacunek dla świętych ptaków, drzew, kurhanów, kamieni.
Gdy podczas wielkiej suszy spłonął święty gaj na Krzemionkach i zginął sędziwy biały kruk, mieszkańcy usypali nowy, wielki kurhan na miejscu dawnego - na cześć księcia Kraka, założyciela miasta. W gruncie rzeczy Kraków było wielu, bo tak się zwał przez długi czas każdy z władców, którzy kolejno panowali w Krakowie. Na kurhanie Kraka usadowiły się wygnane kruki, a nawet ku radości mieszkańców uwiły tam swe gniazda.
Pogańskie obrzędy i obyczaje, wypędzone z Krzemionek, odżyły tym mocniej na okolicznych wzgórzach: na przykład - Salwatora i Bronisławy Kościół Salwatora, przedromański jeszcze, jeden z najstarszych w Polsce -zbudowano na stoku wzniesienia górującego nad Krakowem.
Na szczycie, gdzie dziś znajduje się kopiec Tadeusza Kościuszki, długo jeszcze panowały pogańskie kulty i zwyczaje.Rozgniewany biskup krakowski kazał ptaki schwytać - co udało się w jedną burzliwą noc - i podczas uroczystej procesji utopiono kruki, „symbole szatana", uwiązawszy im kamienie do szyi.
Bagno z licznymi przesączami wód, nieopodal Wawelu, w którym znalazły swą śmierć, było dawniej siedzibą Żabiego Króla, stąd nowa nazwa - Żabikruk. Nosiło tę nazwę długo, aż znikło, osuszone i zajęte pod rozbudowę miasta.
Heyduk Bronisław
Gdy podczas wielkiej suszy spłonął święty gaj na Krzemionkach i zginął sędziwy biały kruk, mieszkańcy usypali nowy, wielki kurhan na miejscu dawnego - na cześć księcia Kraka, założyciela miasta. W gruncie rzeczy Kraków było wielu, bo tak się zwał przez długi czas każdy z władców, którzy kolejno panowali w Krakowie. Na kurhanie Kraka usadowiły się wygnane kruki, a nawet ku radości mieszkańców uwiły tam swe gniazda.
Pogańskie obrzędy i obyczaje, wypędzone z Krzemionek, odżyły tym mocniej na okolicznych wzgórzach: na przykład - Salwatora i Bronisławy Kościół Salwatora, przedromański jeszcze, jeden z najstarszych w Polsce -zbudowano na stoku wzniesienia górującego nad Krakowem.
Na szczycie, gdzie dziś znajduje się kopiec Tadeusza Kościuszki, długo jeszcze panowały pogańskie kulty i zwyczaje.Rozgniewany biskup krakowski kazał ptaki schwytać - co udało się w jedną burzliwą noc - i podczas uroczystej procesji utopiono kruki, „symbole szatana", uwiązawszy im kamienie do szyi.
Bagno z licznymi przesączami wód, nieopodal Wawelu, w którym znalazły swą śmierć, było dawniej siedzibą Żabiego Króla, stąd nowa nazwa - Żabikruk. Nosiło tę nazwę długo, aż znikło, osuszone i zajęte pod rozbudowę miasta.
Heyduk Bronisław
Legenda O smoku wawelskim
Smok Wawelski
to mityczny stwór, zamieszkujący onegdaj Jamę Smoczą na wawelskim wzgórzu, który terroryzował mieszkańców pradawnego Krakowa. Musieli oni dostarczać potworowi ofiary z bydła, jednak zdarzało mu się także pożerać także ludzi według niektórych podań smok pożerał tylko dziewice. Najznamienitszym rycerzom nie udawało się pokonać smoka. Król obwieścił wówczas, że ten, któremu się to rrudne przedsięwzięcie uda, otrzyma nagrodę i duzo pieniędzy. Jeden z mieszkańców miasta, szewc imieniem Dratewka, wpadł na nietypowy pomysł. Wziął barana, wypchał go siarką i postawił przed smoczą jamą. Bestia wpadła w zastawioną przez Dratewkę pułapkę, pożarła baranka. Po takim posiłku smok wił się z bólu i poczuł palenie w gardle. Chcąc je ugasić, smok rzucił się w kierunku rzeki i zaczął łapczywie pić z niej wody tak duzo że obniżyło się koryto rzeki. . Robił się coraz większy i i większy , w końcu pękł. W grodzie pod Wawelem zapanowała wielka radość, a bohaterski szewc Dratewka został sowicie wynagrodzony. Na tę pamiątkę w Krakowie przed Smoczą Jamą ustawiono rzeźbę autorstwa B. Chromego |
O Kraku Bohaterze
Wielu władców pogańskiego, najstarszego Krakowa nosiło imię Kraka, imię osnutego legendą założyciela osady i miasta Kraka I. Największą sławą cieszył się Krak IV, który zabił smoka. W pogańskim Krakowie składano bogom ofiary. Od czasu do czasu. w chwilach trudnych, gdy groziły i spadały klęski - pożary, zarazy, najazdy nieprzyjaciół — lub gdy sposobiono się do wyprawy, kapłani, w imieniu bogów, których ołtarzy strzegli, żądali wielkich ofiar: złota, kosztowności, zwierząt ofiarnych, a nawet ludzi. Żywe ofiary składano w ten sposób, że w czasie uroczystych obrzędów, po długich modłach, wśród dymu kadzideł, śpiewów i tańców -wtrącano je, skrępowane, w głęboką szczelinę, do podziemnej jaskini na wzgórzu wawelskim, gdzie nocą pożerał je smok. Pod całym wawelskim wzgórzem znajdowały się głębokie jaskinie, niezbadane czeluście, siedziby tajemnych sił i wawelskiego smoka. Przybór Wisły często wymywał zbielałe kości ludzi i zwierząt. Był to znak, że ofiara została przyjęta, co wielce radowało mieszkańców. Gdy natomiast powódź, która rychło była nastąpiła, wyrzuciła raz na brzeg zwłoki młodej dziewczyny, w których rozpoznano z lękiem nie przyjętą przez bogów ofiarę, wszyscy oczekiwali klęsk niezwyczajnych. Jakoż w istocie niedługo potem wybuchł groźny pożar, który strawił znaczną część miasta. Pewnego razu - właśnie za rządów Kraka IV - przybył do Krakowa z daleka, ze Wschodu, człek nieznany, z synem, pięknym młodzieńcem. Przybysz, jak się okazało, urodzony w odległej Grecji, był bardzo zdolnym złotnikiem. Z nici złotej i srebrnej, cienkiej jak pajęczyna, potrafił wykonać piękne zausznice, wisiory, pierścienie. Zdobił też niezwykle kabłączki skroniowe, zapinki, fibule, agrafy. Nic dziwnego, że w krótkim czasie przybysz zdobył sobie uznanie i szacunek mieszkańców Krakowa, a szczególnie książęcego dworu. Pewnej wiosny upały nastąpiły wielkie - deszczów brak. Wisła opadła w wodach, wyschłe stawy i zalewiska cuchnęły zepsutą rybą, zboża nie wyrosłe pożółkły - groziła klęska głodu. Celem przebłagania zagniewanych bogów zażądali kapłani ofiary -żywego młodego człowieka. Rzucono losy. Los padł na urodziwego młodzieńca, syna Greka-złotnika. Zasmucił się książę Krak IV, jego dwór i wielu mieszkańców. Wiedzieli, że ojciec kocha syna nad życie. Woli bogów nie sposób się było sprzeciwić. Wysłannicy pogańskich kapłanów przybyli do złotnika i rzekli: - Smutną i szczęsną zarazem niesiemy ci wieść. Twego syna upodobały sobie bogi. Na niego padł los. Jutro o zmierzchu przyprowadź go na Wawel, będzie oddany bogom na ofiarę. Ojcu wypadły z rąk złotnicze narzędzia. Stał chwilę jak skamieniały, aż uniósł go gniew niepomny na nic..... - Nie dam swego syna jedynego! - zakrzyknął. - Wasi bogowie to martwe cielce wyrobione z kamienia i drewna. Wasz smok niech żre ochłapy jak wieprz! Wierzę w Boga miłości i miłosierdzia. Precz z mojego domu! Gdy kapłani powtórzyli ludowi straszne bluźnierstwa przybysza -wokół jego domu zebrał się wielki tłum. W upalny dzień dom, podpalony w czterech rogach, spłonął razem z mieszkańcami, płomieniem jasnym, prawie bez dymu. Mieszkańcy Krakowa sądzili, że czynem tym przebłagali swe bóstwa, zamiast bowiem jednej, oddali im dwie ofiary i cały ich dobytek. Susza trwała jednak nadal, nie było deszczu, opadały wody w Wiśle. Książę Krak IV zebrał na Wawelu radę, złożoną z najświatlejszych, najdzielniejszych rycerzy i obywateli Krakowa. Co uradzili - nikt się nie dowiedział, bo uczestników związano potrójną przysięgą tajemnicy dozgonnej. |
***
*** ***
***
Rychło potem ogłoszono wśród radosnych wiwatów, że książę Krak zgładził wawelskiego smoka i uwolnił mieszkańców od strasznego haraczu składania ofiar z żywych ludzi. Straż książęca pokazywała zdumionym mieszkańcom głęboki dół w smoczej jamie, odkryty przez opadłe wody Wisły, świeżo zryty, gdzie smok mieszkał i walczył z księciem Krakiem. I sam smok martwy, jakby skamieniały, był doskonale widoczny: potwór olbrzymi, o łbie małym, długiej nienażartej gardzieli i czterech potężnych łapach zakończonych pazurami. Takiego potwora nikt z żywych nie widział nigdy
Rosła sława księcia Kraka IV. Niebawem spadł upragniony deszcz; radość mieszkańców Krakowa była całkowita. Wdzięczni poddani jeszcze za życia Kraka IV usypali mu na wzgórzu Krzemionek kopiec wdzięczności. Gdy po śmierci Kraka-bohatera - jak go powszechnie zwano - uporczywe deszcze rozmyły jego kopiec-kurhan, usypany na twardym skalistym podłożu, krakowianie wznieśli go na nowo, wbijając w skałę potężny słup dębowy, a wokół niego umocowując promieniste plecionki z drewna, aby ziemia mocniej przylgnęła, osiadła i trwała. W samej rzeczy kopiec-kurhan Kraka, czyli Krakusa, przetrwał do naszych dni, jak przetrwała żywa pamięć o Kraku-bohaterze. Heyduk Bronisław |
Legenda O Lajkoniku
Nawiązuje ona do tragicznych wydarzeń w historii Krakowa, mających miejsce w XIII w. Wiążą się one z koczowniczym ludem z dalekich stepów Mongolii - Tatarami. Po raz pierwszy pojawili się oni w Krakowie, bynajmniej nie w pokojowych zamiarach, w 1241 r. Ich brawurowy rajd przez Małopolskę pozostawił ślady w postaci zniszczonych wsi i miast. Spośród nich Kraków ucierpiał bodaj najwięcej. Uległ prawie całkowitej zagładzie. Kolejne najazdy tatarskie były nie mniej niszczące. Skośnoocy wojownicy odziani w skóry i dosiadający niewielkich krępych koni stali się postrachem krakowian. I oto któregoś czerwcowego wieczora 1287 r., czambuł tatarski, zupełnie nie zauważony przez miejskich strażników, zbliżał się do murów miejskich. Aby nie narażać się na walkę w nocy, Tatarzy postanowili rozbić swój obóz w nadwiślańskich zaroślach nieopodal podmiejskiej wsi zwanej Zwierzyniec. Po chwili znużeni podróżą usnęli śniąc o bogactwach, które mieli zamiar zdobyć następnego dnia w Krakowie. Ich obecność w porę jednak zauważyli włóczkowie, których osada znajdowała się nieopodal na wiślanej piaszczystej łasze. Kim byli włóczkowie? Byli to rzeczni - wiślańscy żeglarze. Ich nazwę wywodzi się od tego, że galary płynące po Wiśle bądź spławiali w dół rzeki, bądź ciągnęli - włóczyli w górę, ku jej źródłom. Przyzwyczajeni do ciężkiej pracy nie ulękli się Tatarów. Uzbrojeni w ciężkie wiosła wpadli na śpiących wojowników azjatyckich, którzy w krótkim czasie ponieśli druzgoczącą klęskę. I wtedy włóczkom zaświtał w głowie dowcip. Ktoś powie - ciężki dowcip. Poprzebierali się w tatarskie stroje, twarze umazali sadzą z ogniska, dosiedli zdobycznych koni i wpadli niczym tajfun do Krakowa. Trudno doprawdy wyobrazić sobie przerażenie jakie wywołali swym przybyciem. Po chwili paniki i popłochu włóczkowie zdjęli jednak swe stroje i opowiedzieli o wydarzeniach mijającej nocy. Mieszczanie byli uratowani i uradowani. Rada miasta wydała na cześć włóczków wspaniałą ucztę, a gdy już beczki po znakomitym piwie świdnickim świeciły pustkami, burmistrz Krakowa ogłosił, że na pamiątkę tego wydarzenia raz do roku do miasta będzie wjeżdżał srogi chan tatarski na czele orszaku podkrakowskich włóczków. I tak też się dzieje zawsze w octavę Bożego Ciała, czyli osiem dni po tym święcie. Współcześnie obchody święta Lajkonika przyjęły przebieg ustalony w XIX wieku. O godzinie 12 w czwartek, osiem dni po święcie Bożego Ciała orszak Lajkonika wyrusza z klasztoru ss. Norbertanek. Na czele brodata postać na małym koniku a wraz z nim włóczkowie, chorąży i orkiestra. Po odtańczeniu zwyczajowego tańca przed ksienią ss. Norbertanek cały orszak rusza w stronę Rynku Głównego, maszerując przy dźwiękach muzyki. |
Ten Lajkonik, nasz Lajkonik,
po Krakowie zawsze goni, Lajkoniku laj, laj, poprzez cały kraj, kraj, Lajkoniku laj, laj, poprzez cały kraj. Po drodze Lajkonik odwiedza okoliczne sklepy i bary, wywołując duże zamieszanie a także zbierając okolicznościowy haracz. Również wśród napotkanych mieszkańców Lajkonik wymusza drobne datki, w zamian uderzając buławą po głowie lub ramieniu, co według legendy przynosi szczęście uderzanemu. Po wielu godzinach tańców i harców orszak dociera do Rynku Głównego, gdzie przy Wieży Ratuszowej Lajkonik tańczy swój okolicznościowy taniec przed Prezydentem Krakowa. Nie robi jednak tego za darmo. Zapłata haraczu ma zapewnić miastu dobrobyt i chronić je przed nieszczęściami. całym dniu świętowania Lajkonik wraz z orszakiem zmierza do restauracji Hawełka, gdzie na wszystkich czeka wielka uczta |
***
***
***
Click here to edit.
***
***
***
|
WANDA
Jeden z władców Krakowa z rodu Kraków, który panował jako Krak VIII, wesoło, długo pędził lata w stanie bezżennym ku zmartwieniu poddanych i dworu. Swaci i przyjeżdżające w swaty poselstwa nie miały wstępu na Wawel Rozmowy o małżeństwie, które często wszczynała przy stole rodzina i zaufani, Krak-kawaler krótko ucinał: - Niestarym jeszcze! Do małżeństwa powołania trzeba, onego jeszcze nie czuję. - I podejmował dyskurs z innej beczki. Tak dożył pół setki lat. Że się ożeni, już w ogóle zwątpiono, bo tak mawiają: „Do lat dwudziestu to rychło młodzian sam się żeni, nierzadko i bez woli ojców. Koło lat trzydziestu to już stateczniej - za wolą ojca, matki i radą czcigodnych ciotek. Po czterdziestce zaś to już uparciucha i sam diabeł nie ożeni!" Tak było i jest do dzisiaj. Ale bywają wyjątki... Krak VIII, przystary już nieco kawaler, pewnego czasu w gościnie bawił u Popielidów w Gnieźnie i w Kruszwicy nad jeziorem Gopłem. Tam poznał urokliwą pannę-jakby pierwszą z orszaku boginki Goplany, która w jeziorze mieszka i podwodnym rządzi królestwem. Panna była młoda, w wieńcu chodziła ze świeżych kwiatów na włosach jasnych, rozwitych. Usta miała koralowe, a oczy wielkie jak modre jeziora. Jej to złożył swe uczucia, późno zbudzone, Krak-kawaler, jak go już z przekąsem nazywano. I co powiecie, moi drodzy? Żywią, bo tak się panna nazywała, znalazła w Kraku wiele przymiotów, powód do dumy, że ona go wyrwała z hulaszczych zabaw i starokawalerskiej drętwoty, w które wpadał na przemian. Ślub Kraka i Żywii odbył się z hukiem wielkim na Wawelu, ku radości powszechnej i zakochanej w sobie pary. W Krakowie, że to wszystko lubią po swojemu, od razu Żywię poczęli zwać Wenedą (z rodu Wenedów pochodziła), a potem krótko Wendą, czyli Wandą-i tak już pozostało. Mimo znacznej lat różnicy Krak i Wanda miłowali się bardzo. W szczęściu upływały miesiące, aż im zazdrościć jęły moce złe. Za ich to sprawą na łowach pod księciem Krakiem koń się związał, w jamę wpadłszy pokrytą choiną i liśćmi. Koń przywalił jeźdźca, któremu goleń pękł w dwóch miejscach. Kraka w boleściach przeniesiono ostrożnie do zamku na Wawelu. Guślarz Zych chorą nogę dymami okadził, złe moce zaklął, a potem złożył połamane kości, utwierdzając je łupkami z kory dębiny. Chory, otoczony troskliwą opieką ukochanej żony, całego dworu, najlepszych znachorów - humoru nie tracił. Noga dobrzała z dnia na dzień. Niespodziewanie dziesiątego dnia spadła na księcia wysoka gorączka. Stracił przytomność, majaczył i zrywał się z łoża... W trzynastym dniu choroby - zgasł. Ciężka żałoba okryła Wawel i Kraków. Krak swej ostatniej woli nie zdążył wyrazić. Należała ona, zgodnie ze zwyczajem, do małżonki wdowy -w jej ręce złożono władzę. Mniemano powszechnie, że ukochana żona podzieli los męża i stanie na stosie obok jego sług wiernych, koni, psów, sokołów, oraz, sprzętów i szat zmarłego. Takie były obyczaje w prastarym Krakowie. Wanda zebrała Radę i przemówiła: - Wiem, Czego po mnie oczekujecie. Wiem, jakie są rodzime i nabyte obyczaje- życie oddać - niełatwo, ani mnie, choć miłowałam mego męża, ani nikomu. Iluż ma zginąć oprócz mnie, aby obyczajom stało się zadość ? -zapytała Głuche milczenie zapanowało wśród członków Rady. Wreszcie najstarszy Myślik, głos podjął: - Miłościwa pani, waszej śmierci nikt nie żąda. Będzie tak, jako zechcecie. Nad wami była jeno władza męża. Krak VIII nie żyje... Wam rozkazywać - nam słuchać należy. - Członkowie Rady wstali i pokłonili się nisko. Odpowiedzcie na moje pytanie - nalegała Wanda. Zapadła cisza. Myślik spojrzał po wszystkich i rzekł: - Waszą osobą, pani, wy sami władacie. Licząc jeno najbliższych, najwierniejszych, drużynę przyboczną i sługi - na stosie obok ciała Kraka stanąć Winno ludzi około trzydziestu. Pomrukiern aprobaty ozwała się Rada. Wszystkie spojrzenia skierowały się na Wandę. W jej oczach zapaliły się skry. - gdy wstąpi na stos choć jeden żywy człek, pójdę i ja - rzekła z mocą. - Według praw, które przyszły z ludami ze Wschodu, żony nie powinny żyć dłużej od mężów, ale Krak VIll miał tylko jedną żonę, tylko mnie... Woli ostatniej nie zostawił... Skoro mnie przyznajecie władzę, więc rozkazuję: wszyscy czcimy pamięć Kraka VIII i nikt nie umrze - nawet konie, psy i ptaki. Żyć będą wszyscy, aby swym życiem przenieść pamięć zmarłego w przyszłe pokolenia. Pragnę, aby i o mnie pamięć żyła, jak i o mężu mym, i o Kraku IV, który zabił smoka i uwolnił Kraków od krwawych ofiar. Tak chcę, tak rozkazuję! - Wasza wola, pani - chórem odpowiedziała Rada. Pogrzeb Kraka, męża Wandy, odbył się rychło i skromny był jak żaden inny. I chyba dlatego wszyscy o nim gadali bez końca! Dziwowali się swoi, dziwowali obcy, że młoda wdowa nowy obyczaj wprowadza, podobny raczej do obyczajów sąsiadów, inny od obyczajów rodzimych. Wanda była na ustach wszystkich, daleko poza Krakowem i Gnieznem. Palony ciekawością przybył do Krakowa młody książę Rydygier. Gdy ujrzał Wandę, zapłonął miłością ku niej tak gwałtowną, że składając piękne dary przez swych posłów oświadczył Radzie, iż gdy jego konkury nie zostaną przyjęte, z wojskiem najedzie Kraków i zemsty dokona. Ponownie zebrała się Rada na Wawelu, tym razem, aby błagać Wandę, by oddała swą rękę Niemcowi. Wanda wysłuchała spokojnie, po czym rzekła: - Teraz nadeszła chwila, gdy mogę spłacić dług miłości Krakowowi. Teraz nikt z mojego wojska i służby nie musi dzielić mojego losu. Upadł ten okrutny obyczaj. Śmierć moja uchroni Kraków przed groźbą najazdu a mnie od pomówień, że tylko ze strachu nie stanęłam na stosie obok ciała mojego ukochanego męża. Zostawiam przybranych synów, oni obejmą władzę. Wieczorem Wanda wydała ucztę na Wawelu. Niczego nie okazując po sobie, bawiła swych gości. A gdy wszyscy się rozeszli i uśpił się Wawel i miasto, wyszła w czasie pełni miesiąca nad brzeg Wisły i rzuciła się w toń, zmarszczoną srebrną łuską. Rano wyłowiono jej zwłoki. Żałość opanowała gród i Kraków. Żałobna wieść pobiegła daleko... Wszyscy żałowali pięknej, młodej, rozumnej, szlachetnej Wandy. Nie taił swej rozpaczy książę Rydygier. Usypano jej kurhan wysoki, nie mniejszy niż Krakowi IV, zwycięzcy smoka. Od tych czasów nikt już nie żądał ofiar żywych ludzi po zgonie księcia czy wodza. Niektóre legendy, a było ich mnóstwo, pomieszały fakty, nazywając młodą Wandę córką Kraka, bo istotnie córką jego być mogła. Wanda z rodu Wenedów była jego ukochaną żoną i śmiercią swą miłość do męża i Krakowa w pełni potwierdziła. Kopiec-kurhan Wandy trwa nienaruszony do dnia dzisiejszego. Hayduk Bronisław |
Legenda o walecznym Kmicie i Jego nieszczęśliwej miłości
O Walgierzu Wdałym
Opactwo w Tyńcu
Za czasów księcia Popielą w skalistym Tyńcu, potężnej warowni pod Krakowem, nie było jeszcze opactwa benedyktynów. Tyniec istniał jako obronny gród, który dzierżył rycerz sławny i urodziwy - Walgierz Wdały, czyli Udały.
Daleko sięgała władza Walgierza, posłuszna mu była nawet odległa Wiślica, leżąca nad Nidą, niedaleko jej ujścia do Wisły. Wiślicą rządził
włodarz imieniem Wisław,. podległy Walgierzowi.
Walgierz, rycerz znakomity, wędrował po całym świecie i staczał walki. Długo odnosił zwycięstwa w turniejach i bitwach, odbierał hołdy, podarki, kwiaty, nieczuły na strzały Amora. Aż uległ wreszcie, daleko od kraju ojczystego, urokom pięknej Heligundy, córki króla Franków. Pokonał jej zalotników a swoich rywali, uszedł szczęśliwie zasadzki nad Renem i z młodą żoną powrócił do Tyńca.
W Krakowie doniesiono mu, że jego włodarz Wisław nadużywał władzy i rządził niesprawiedliwie. Walgierz Wdały kazał ująć Wisława, sprowadzić go do Tyńca i uwięzić w tynieckiej baszcie.
Rychło potem pan Tyńca i Wiślicy pożegnał się z żoną i wyruszył na nową, wielką wyprawę wojenną. Wojna trwała długo. Inni już powrócili - Walgierz nie wracał...
Tęsknotą i żalem wezbrało serce Heligundy, młodej, opuszczonej żony. Wbrew rozkazom męża postanowiła uwolnić uwięzionego Wisława. Zapragnęła go ujrzeć, aby się przekonać naocznie, czy rację mają dworacy, rozprawiając o wielkiej urodzie Wisława.
Gdy Wisław stanął przed nią, gdy upadł jej do nóg, dziękując za dar wolności, Heligunda przekonała się, że pogłoski były prawdziwe. Długo samotna, od pierwszego wejrzenia rozmiłowała się w Wisławie. Wisław został jej kochankiem.
Walgierz Wdały wrócił wreszcie z wyprawy. W Tyńcu nie zastał nikogo. Pospieszył do Wiślicy. Tu wiarołomna żona udaną pokorą zwabiła męża do zamku - w zasadzkę. Odmieniły się role. Walgierz znalazł się w więzieniu, przykuty grubym łańcuchem do ściany.
Heligunda z Wisławem panowali na Tyńcu i Wiślicy. Chcąc Walgierza tym bardziej pognębić, a jednocześnie mieć stale na oku, polecił Wisław wybić okno w wieży, gdzie przebywał więzień. Wieża łączyła się z komnatami zamku. Zdradziecka para często drwiła okrutnie z Walgierza, nie hamując swych zapędów miłosnych.
Straż nad Walgierzem powierzył Wisław swej siostrze - starej i szpetnej Marzannie, której ufał najzupełniej.
Nieszczęsny rycerz Walgierz Wdały na zdradę i podstęp odpowiedział taką samą bronią. Obiecał miłość leciwej i szpetnej swej strażniczce. Marzanna potajemnie rozkuła jego okowy i dostarczyła mu miecza.
W pewnej chwili Walgierz Wdały wyskoczył przez okno z więzienia i dokonał zemsty. Jednym potężnym ciosem miecza zabił Heligundę i jej kochanka Wisława.
Po dokonaniu zemsty powrócił do Tyńca.
Walgierz Wdały, zwany później Samotnym, długo jeszcze panował na Tyńcu i Wiślicy. W boju był niepokonany, miłością gardził do końca życia.
Heyduk Bronisław
Legenda o Hejnale Mariackim
Podziemny Wawel
http://krakow4u.pl/wawel/html_foto/wawel_103.html
Pod Krakowem Wisła przełamuje się przez wapienne skałki kilkakrotnie: pod Tyńcem, pod Grotą Twardowskiego, pod klasztorem Norbertanek na Zwierzyńcu, pod Wawelem i, raz jeszcze nieco niżej, u stóp kościoła Na Skałce.
Skałki występują to po lewej, to po prawej stronie. Rzeka meandruje wokół nich, tworzy zakola, zakręty. Setki tysięcy lat, a może więcej, żłobiła swą drogę i żłobi ją nadal. Nie zawsze było jak teraz. Wisła czyniła zmiany w swym łożysku.
A ileż stało zamków na wawelskiej skale? Ileż grodzisk i grobów, które zniszczył czas, a na ich miejscu powstawały nowe. Ileż narosło warst wic kulturowych, które tworzyli ludzie, odwieczni przechodnie!
Wiele jeszcze tajemnic kryje w sobie wawelskie wzgórze i zapewne spora ich część zostanie tajemnicą na zawsze.
Wokół nich oplata swe wątki legenda. Legendy tworzą ludzie wszystkich czasów i epok. Czasy i epoki -dobre i złe, pomyślne i niepomyślne - stanowią podłoże legend im właściwych. W okresie niewoli, walk wyzwoleńczych, niewygasłych marzeń -rosły legendy wyczekiwania, literatura tworzona "ku pokrzepieniu serc". „Że nie takie już bywały trudne terminy, a przecież..." Wyobraźnię poruszała pamięć czasów i wodzów zwycięskich. Czasy te wprawdzie minęły -mówiono - ale nadejdą... Nadejdą na pewno. Byle wskrzesić wizję bohaterską. Żyć nią. Według niej działać. Nie było to, jak wiemy, zupełną utopią.
Pod katedrą na Wawelu mieści się romańska krypta Św. Leonarda, obok niej szczątki dawnych świątyń. Od czasów Władysława Łokietka spoczywają na Wawelu prochy wszystkich królów polskich - prócz ostatniego. Nie ma ich przed Łokietkiem. Chyba wszyscy powinni spoczywać w jednym miejscu, choć byli tak różni. To dziejowa konsekwencja - prosta, logiczna, nieodparta. Wydawanie sądów o naszych władcach -to rzecz zupełnie inna. Tu, na Wawelu, jest ich miejsce - Nekropolis, Miasto Umarłych Królów Polskich.
Królowie, nasi władcy, i tak bywają na Wawelu - wszyscy. Wszyscy razem, od sędziwego Piasta z Rzepichą do Stanisława Augusta - mecenasa sztuki. Co roku, w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia, gdy uderzy potężny głos „Zygmunta", zbierają się i zasiadają w ogromnej sali niezbadanego podziemnego Wawelu
Odbywają naradę Przewodniczy od wielu lat Bolesław Chrobry Radzą nad losami narodu i państwa. Obrady ich są poważne, ale pełne ufności. Wierzą w niezniszczalność polskiego geniuszu, w nieśmiertelność narodu, który swe prawa do życia i znaczenia wśród narodów udowodnił po wielekroć w najcięższych próbach.
Gdy umilknie dzwon, a tony jego wrócą odbite od ściany ośnieżonych Tatr i tylko dla nich, zebranych w sali podziemnego Wawelu, są słyszalne - co roku, niezmiennie, ostra kołatka uderza w drzwi. Raz, drugi, trzeci...
Na sali zapada milczenie, głowy zebranych z wolna kierują się ku drzwiom. Bolesław Chrobry przerywa obrady. Wstaje, uchyla drzwi i mówi:
- Nie, bracia, rycerze moi, jeszcze nie czas... - Po czym z wolna wraca na swoje miejsce przy stole.
Wszyscy wiedzą, że, jak co roku, budzą się w tym dniu zaklęci rycerze w Tatrach, których widział stary Sabała, i pędzą na białych koniach, by od króla swego i wodza odebrać rozkazy.
Królowie w podziemnym Wawelu, nim wznowią wielką radę, milczą długą chwilę, wsłuchując się, jak na dziedzińcu chrzęszczą zbroje, parskają rumaki, a potem tętent galopu z wolna gasnący unosi Bolesławowych rycerzy z powrotem ku śnieżnej ścianie Tatr, ku lodowym grotom. Tam wracają. Rozluźnią koniom popręgi, nasypią owsa w żłoby i nie zdejmując siodeł zasną oparci na łękach, w gotowości bojowej, „gdy nadejdzie czas..." Tak jest co roku, w jeden, jedyny dzień...
Heyduk Bronisław
Legenda o Hejnale Mariackim
Wieże kościoła Mariackiego w Krakowie
Z wyższej wieży Kościoła Mariackiego od wieków rozbrzmienia znana na całą Polskę melodia. O tym, dlaczego w pewnym momencie trębacz przerywa hejnał, opowiada legenda. Wiele wieków temu strażnik miasta, rano i wieczorem, za pomocą hejnału dawał mieszkańcom miasta sygnał do otwierania i zamykania bram grodu. W 1240 roku pod miasto podjechali Tatarzy. Hejnalista w porę ostrzegł krakowian, którzy zdążyli zamknąć bramy miejskie, jednak tatarska strzała zdołała przeszyć gardło dzielnego strażnika. Hejnał został przerwany. Na pamiątkę tego wydarzenia, melodia już zawsze urywa się w tym miejscu, w którym ustała wiele wieków temu. Hejnał mariacki grany jest co godzinę. Od 13 lutego 1838 roku wyznacza punktualnie godzinę dwunastą. Codziennie w samo południe I Program Polskiego Radia transmituje hejnał z wieży mariackiej. Po raz pierwszy zabrzmiał on na falach eteru 16 kwietnia 1927 roku.
Szatańska rada Czarownicy
Czarownica - Obraz Goya
Odkąd Kraków Krakowem, żyły w nim miejskie gołębie. Miały swoje wyznaczone w mieście rejony. (Do dzisiaj istnieje w śródmieściu ulica Gołębia). Miały nawet swojego urzędnika, który dbał o ich potrzeby i pilnował porządku w miejskich gołębnikach. Gołębie miały przyjaciół, gołębi przybywało. Ale raz stały się przyczyną nieszczęścia i klęski.
Pod miasto podeszły watahy tatarskie. Mieszkańcy nie zaniedbali czujności, nie dali się zaskoczyć. Na czas zawarli bramy i furty, kto żyw pospieszył do obrony.
Napór Tatarów słabł. Nie umieli oni - jak wiadomo - zdobywać obronnych zamków i miast. Gdy już mieli odstąpić od oblężenia Krakowa, doniesiono tatarskiemu dowódcy, że ujęto Marcychę, babę czarownicę, uchodzącą za nadzwyczaj przebiegłą, o której gadano, że jest pokumana z diabłem. * -
Murza tatarski kazał babę wziąć na tortury i wymusić radę, jak zdobyć oporne miasto.
Czarownica Marcycha zdradziła szatański plan:
- Schwytajcie w sieci gołębie, które żerują na polach przed miastem.
Dajcie im grochu namoczonego w gorzałce. Potem przylepcie im do skrzydeł i ogonów smołą i żywicą oblane konopie, zapalcie je i natychmiast wypuśćcie gołębie...
Tatarzy posłuchali rady, uczynili, jak czarownica powiedziała.
Przerażone, odurzone wódką gołębie wzbiły się w górę, ciągnąc za sobą płonące żagwie. Pofrunęły do swych gołębników, płonąc spadały na dachy domów. Kraków stanął w płomieniach.
Korzystając z ruchów wojsk tatarskich, czarownica zbiegła z niewoli. Tatarzy podeszli pod mury. Obrońcy byli zajęci gaszeniem pożogi, mury i baszty pozostawiono bez obrony. Gdy już zdało się, że żadna siła nie powstrzyma Tatarów od wtargnięcia do miasta i nie uchroni mieszkańców od rzezi, wódz tatarski wydał rozkaz odwrotu. Raptem przyszło mu na myśl, że chytra czarownica, która wymknęła się z jego rąk, teraz z kolei wymyśli jakiś inny szatański podstęp, który wciągnie w zasadzkę i zniszczy jego wojska... Przeraził się. tej myśli.
Tatarzy odstąpili, ruszyli na Węgry.
Legenda o Tatarach w Krakowie i o hejnaliście
Wiele lat temu polskie ziemie były pustoszone przez bezlitosnych Tatarów. I nad Krakowem zaległa trwoga, gdy dotarły tu wieści o napaści na pobliskie miasto - Sandomierz. Dopiero świtało, gdy trębacz z wieży mariackiej szedł ulicami Krakowa na swój posterunek. Miał złe przeczucia i wstał dziś wyjątkowo wcześnie. Gdy wszedł na wieżę, odetchnął z ulgą. Całe miasto spokojnie spało.- Dzięki Bogu - westchnął i przysiadł na swojej ławeczce. Uspokojony, wkrótce zapadł w sen.Nagłe odgłosy sprawiły, że zerwał się na równe nogi. Rozejrzał się uważnie i dostrzegł całe hordy Tatarów, zbliżających się do bram miasta. Trębacz natychmiast przycisnął trąbkę do ust i zagrał hejnał mariacki. W porannej ciszy melodia odbijała się od murów, budząc mieszkańców.- Czy ten trębacz zwariował? Co się dzieje? - pytali się nawzajem, przecierając zaspane oczy. Jednak hejnał nie milkł ani na chwilę. Krakowianie wreszcie zrozumieli, że sygnalizuje niebezpieczeństwo i chwycili za broń. Rozgorzała zaciekła walka o miasto, powietrze przecinały kamienie i strzały, konie rżały, mieszając się z okrzykami ludzi. A nad wszystkim górowała melodia mariackiego hejnału, zagrzewając ludzi do boju.Tatarzy w końcu spostrzegli, kto ostrzegł mieszkańców i w stronę trębacza posypały się strzały. Nagle hejnał urwał się i nad Krakowem zaległa cisza. Trębacz zginął od tatarskiej strzały, nie wypuszczając z dłoni swej trąbki. A pamięć o jego bohaterstwie wciąż żyje i codziennie, na cztery strony świata, rozlega się z mariackiej wieży hejnał. Taki sam, jak przed kilkuset laty, gdy przerwała go wroga strzała. |
O Hejnale Mariackim -ciąg dalszy legendy
…W Samarkandzie zdarzył się taki fakt… — pojawiły się w Samarkandzie oddziały formującego się wojska polskiego. Z żywnością było źle, ale fantazji nie brakowało tym żołnierzom odradzającym się z nędzarzy. Pojawili się trębacze. Trębacze zrobili nieoczekiwane wrażenie. U dowódcy zjawiła się delegacja starców w pasiastych chałatach z kolorowymi krymkami na głowach, z tłumaczem rosyjskim.
Obyczajem wschodnim — nie można pytać o cel przybycia. Siedzą w koło, ciągną z filiżanek ofiarowaną herbatę. Pytają o żony, o dzieci, stare jak świat konwencjonalne pytania wschodu, cytowane z uśmiechem przez podróżników, tutaj jakże tragiczną mają wymowę! Bo ci wojacy nie wiedzą przeważnie, gdzie są ich żony i dzieci, wojacy je świeżo utracili. Wreszcie — wychodzi sprawa:
— Zagrajcie w piątek wieczorem przed naszym meczetem...
Uśmiechnął się pod wąsem dowódca, że to — polscy żołnierze będą „kulturträgerami” na Wschodzie, że się tym poczciwcom muzyki na skwerze zachciewa. Co by im zagrać? No, już tam coś wybierze, raz coś zawodzącego wschodniego, a raz obertasa na odwyrtkę... Ale goście mają jakieś życzenia co do programu muzycznego. No proszę... żeby jeden żołnierz grał na trąbce. Jeśli wojsko polskie chce, żeby grali wszyscy, owszem, oni nic przeciwko temu nie mają... Ale oni tu przyszli prosić, żeby jeden grał na trąbce i żeby grał to, co kiedyś przerwał, kiedy oni byli w Lechistanie i ustrzelili na wieży świątyni trębacza w czasie grania...
War uderzył do głowy słuchającym oficerom. Każde dziecko wie, że od siedmiuset lat hejnał grany na wieży kościoła Mariackiego, hejnał grany co dzień o godzinie dwunastej na wszystkie cztery strony świata, urywa się nagle na najwyższej nucie. To na pamiątkę tego najścia Tatarów w wieku XIII, kiedy strzała tatarska przeszyła trębaczowi gardło w czasie hejnału. Ludność, według legendy, pod przewodnictwem cechu „włóczków", tzn. flisaków, ten napad odparła i od siedmiuset lat w rocznicę odbywa się po ulicach miasta barwny pochód „lajkonika", gdzie członek tej samej rodziny, która wówczas przewodziła włóczkom, przebrany za Tatarzyna z ogromną trefioną brodą, włożony w makietę wspaniale przybranego konia, którą opływa średniowieczny „kropież" — barwna opończa do ziemi, tak, że nóg dźwigającego tę makietę nie widać i sprawia wrażenie, że harcuje na koniu — uwija się na czele barwnej świty po ulicach, tłukąc przechodniów ogromną buławą. Każde dziecko wie o tym, w Polsce. Siedemset lat... Nie wiadomo już, co legenda a co rzeczywiste zdarzenie. A tu oni?
„Oni" też mają swoją legendę, związaną z tym zdarzeniem, która powstała w czasie odwrotu i klęski. Z niezdarnych stów ich starszyzny, ze stękania tłumacza można wyrozumieć, że ich kapłani wytłumaczyli klęskę tym, że zastrzelono „polskiego muezina”, wzywającego do chwalenia Boga. Że czasze sprawiedliwości są ciężkie. Że nie przeważy się zadośćuczynienia, nie będą miały ludy nad Amu-darią pokoju ani wolności, dopóki trębacz z Lechistanu nie odegra tego samego hejnału w Samarkandzie.
Poradlone twarze starszyzny prześwietlają się uśmiechem.
-Myśleliśmy, że przyjdziecie jako wrogowie... a ot, Allah, niech będzie pochwalone imię Jego, sprawił, że zdejmiecie klątwę tego. czynu z nas jako przyjaciele.
W oznaczony dzień stanęli trębacze kolorowo i buńczucznie, z fanfarami, z „płomieniami" przy świecących trąbach przed turkusową kopułą Bibi-Khanum. Wypełzły z ubogich lepieńców, stał tłum milczący i nieruchomy. A kiedy hejnał wspiął się na najwyższą nutę i zamarł — tłum przebiegł dreszcz, jakoby dopełniło się siedemsetletnie przeznaczenie i pękł urok.
[Opowiadanie Melchiora Wańkowicza opowiedziane na kanwie pamiętnika Hanki Korzeniowskiej. Polska rodzina, która znalazła się w wirze ucieczek wrześniowych 1939 roku, znalazła się we Lwowie. W 1940 roku w lipcu wywieziona gdzieś na Ural. Tutaj zatrudniona przy wyrębie lasu. Gdy rozeszła się wieść o tworzeniu armii Polskiej (Andersa) zaczął się ich exodus do nieznanego im bliżej miejsca formowania. Tak znaleźli się w Samarkandzie. Zzeszyt 4. Reporterskiej Aukcji Zdarzeń „Białe plamy” Oficyna Literatów „Rój” Warszawa 1989http://szaghata.blox.pl/html
[Opowiadanie Melchiora Wańkowicza opowiedziane na kanwie pamiętnika Hanki Korzeniowskiej. Polska rodzina, która znalazła się w wirze ucieczek wrześniowych 1939 roku, znalazła się we Lwowie. W 1940 roku w lipcu wywieziona gdzieś na Ural. Tutaj zatrudniona przy wyrębie lasu. Gdy rozeszła się wieść o tworzeniu armii Polskiej (Andersa) zaczął się ich exodus do nieznanego im bliżej miejsca formowania. Tak znaleźli się w Samarkandzie. Zzeszyt 4. Reporterskiej Aukcji Zdarzeń „Białe plamy” Oficyna Literatów „Rój” Warszawa 1989http://szaghata.blox.pl/html
Skrzydlaci listonosze
W złotym okresie jagiellońskim Kraków był nie tylko stolicą Polski, ale słynął z bogactw jako jedno z pierwszych miast w Europie. Liczba mieszkańców Krakowa wynosiła bez mała sto tysięcy, gdy później stopniowo zmalała poniżej dziesięciu tysięcy. Szczególnie bogaci byli kupcy krakowscy, którzy często pożyczali pieniądze na procent królowi Zygmuntowi, królowej Bonie, a nawet — mimo surowego zakazu — młodemu królewiczowi.
Przy ówczesnym stanie dróg poczta królewska, np. z Gdańska do Krakowa, mimo dobrej organizacji, stałych punktów postojowych, gdzie wymieniano zmęczone konie, szła, a raczej biegła dziesięć do dwunastu dni. Specjalny posłaniec konny jeszcze dłużej, nie mówiąc już, ile trwała droga wodnym nurtem Wisły. W tym stanie rzeczy wielkie usługi oddawały gołębie pocztowe, które w jednym dniu przelatywały ogromne odległości, np.: z Gdańska do Krakowa, a także z Hamburga, Bremy, Rygi i innych miast hanzeatyckich.
Kupcy krakowscy byli zawsze doskonale poinformowani i najszybciej o obrotach na giełdzie zbożowej i pieniężnej, o atrakcyjnych towarach w domach handlowych i o wydarzeniach politycznych.
Królowa Bona chciała mieć własną służbę informacyjną. Sprowadziła do Polski nie tylko jarzyny zwane włoszczyzną, ale także gołębie pocztowe z Italii, aby mieć najświeższą kronikę towarzyską i wiadomości o modzie. Gołębiom włoskim wybudowano piękny gołębnik obok kaplicy Zygmun-towskiej na Wawelu.
Po trzech miesiącach pobytu gołębi w zamkniętym pomieszczeniu -otwarto gołębnik. Gołębie wzbiły się wysoko w górę i znikły co do jednego. Zmartwiona królowa wezwała sławnego kupca i bankiera Bonera, który cieszył się w Krakowie także sławą znakomitego hodowcy gołębi pocztowych.
- Miłościwa pani - rzekł Boner - włoskie gołębie wróciły do Italii. Tu nie pomoże nawet królewska protekcja. Ale nie wszystko stracone. Zostały po nich młode,które się wylęgły na Wawelu,trzeba je otoczyć troskliwą opieką. Dołączymy do nich dwie pary młódków, które zechce miłościwa pani przyjąć ode mnie — tu skłonił się pięknie.
- Jakże gołębie urodzone w Krakowie znajdą drogę z Italii?! -zapytała zdumiona królowa.
- Znajdą, miłościwa pani - zapewnił Boner. - Trzeba je ćwiczyć. Gdy dorosną, muszą lotować. Skoro przelecą kilka razy kilkadziesiąt mil, znajdą drogę i z Italii.
Uradowana królowa podziękowała za dar i w zamian ofiarowała mu najpiękniejszą główkę kapusty, którą sama wyhodowała w ogrodzie wawelskim.
W ten sposób rozpoczęto na Wawelu hodowlę gołębi pocztowych, które wkrótce jęły ostro rywalizować o palmę pierwszeństwa ż gołębiami hodowanymi przez mieszczan.
Traf chciał, że jeden z gołębi ofiarowanych swego czasu przez Bonera, niosąc z Wenecji, od doży, tajną korespondencję, wrócił wprawdzie do Krakowa, ale do gołębnika Bonera.
Boner oczywiście natychmiast gołębia odniósł osobiście na Wawel i przysięgał, że listu nie czytał, lecz podejrzliwa Włoszka nie uwierzyła. Wpadła w gniew, nazwała Bonera szpiegiem i zdrajcą i natychmiast kazała zlikwidować hodowlę. Piękne gołębie królowej Bony powędrowały do królewskiej kuchni.
Gdy król Zygmunt dowiedział się o tym, było już za późno. Król żałował pięknych ptaków, szczególnie gdy na wyprawę
wojenną wyruszy! hetman Tarnowski, który, jak wiadomo, odniósł wspaniałe zwycięstwo pod Obertynem. Ze zdobytych tam'przez niego spiżowych dział odlano potem w Krakowie dzwon Zygmunta. Tysiące wołów i koni ciągnęło z ogromnym trudem ciężkie działa do stolicy.
Wobec braku gołębi królewskich hetman Tarnowski z konieczności musiał się posłużyć skrzydlatymi listonoszami miejskimi; i znowu mieszczanie dowiedzieli się pierwsi, przed królem i dworem, o sławnym zwycięstwie pod Obertynem. Mocno to bolało króla Zygmunta, chciał ponownie założyć hodowlę, ale nie mógł przebłagać gniewnej małżonki. Za jej poduszczeniem Rada Królewska nie wydała zezwolenia.
Nie było lepiej za króla Zygmunta Augusta, jako że przez całe życie był zadurzony miłością, a hodowla wymaga trzeźwości i akuratności na co dzień. Dopiero nieco później hodowla gołębi pocztowych na Wawelu doszła do pełnego rozkwitu.
W czasie pewnej długotrwałej wojny Kraków przez tygodnie i miesiące był oblężony przez nieprzyjaciela.
Mieszkańcy bronili się mężnie, ale nie mieli już żywności. Nawet szczury i myszy zostały zjedzone przez wygłodniałych mieszkańców. Wtedy zaczęto chwytać gołębie miejskie. Co dzień gołębi ubywało. Rada Miejska wydała surowy zakaz ich łowienia, ale bez skutku. Dopiero jeden z mądrych rajców powiedział:
— Patrzcie na gołębie! Od wielu tygodni brak nam żywności. Nikt gołębi nie karmi, a one przecież i zdrowe, i syte, karmią swe młode. Dla gołębi nie ma przeszkód, drwią sobie z oblężenia. Gdy rano wracają z dalekich pól, dajcie im wody z czosnkiem, a oddadzą wam nagromadzony w wolach groch i ziarno.
Mieszkańcy tak uczynili. Gołębie stały się ich żywicielami.
Napastnicy wszakże nie ustępowali. W obrońcach słabł duch oporu i nadzieja na ocalenie. Wtedy jeden z najodważniejszych żołnierzy przebrał się za żebraka, przykleił sobie wielką siwą brodę, wziął w rękę sękaty kij, a na plecy worek, w który włożył sześć gołębi miejskich z Ratusza, i skrycie wyszedł nocą z miasta. Długo nie było od niego żadnych wieści, Gdy już prawie stracono nadzieję na pomoc, pod wieczór pewnego dnia usiadł na Ratuszu, zmęczony długim lotem, gołąb z listem przyczepionym na nóżce. Gdy zapadł zmrok i gołąb usnął, schwytano go ostrożnie i odczytano karteczkę: „Odsiecz w drodze. Sześć dni marszu". Wiadomość przyniesiona przez czarnego miejskiego gołębia pocztowego ożywiła serca mieszkańców oblężonego Krakowa.
Następnego dnia po południu przyleciał gołąb ciemny, nakrapiany, przynosząc nową radosną wieść: „Odsiecz w drodze. Pięć dni marszu".
Trzeciego, czwartego i piątego dnia nadlatywały gołębie - czerwony, płowy i niebieski - z kolejnymi wieściami o coraz bliższym dniu upragnionej odsieczy.
W przeddzień nadejścia zapowiedzianej pomocy nikt już w mieście nie zmrużył oka. Wszyscy, nawet kobiety, dzieci i starcy wylegli na mury. Gorączkowy niepokój opanował mieszkańców. Gdy rano usiadł na Ratuszu nowy skrzydlaty posłaniec - biały gołąb - nikt już nie czytał listu. Radosne okrzyki, którymi krakowianie powitali skrzydlatego listonosza, przeplatane gęstą palbą na wiwat, budziły zdumienie wśród nieprzyjacielskich wojsk.
Oblężeni postanowili bezzwłocznie uderzyć na wroga, aby ten, gdy nadciągnie bliska już odsiecz, został wzięty we dwa ognie. Plan natychmiast wykonano.
Nieprzyjaciel zaskoczony niespodziewanym zrywem krakowian, o których sądził, że znajdują się już u kresu sił, jął się pośpiesznie w nieładzie wycofywać, pozostawiając bogate tabory. Kraków był wolny. Dopiero o zmroku zdjęto list z nóżki białego gołębia, szóstego z kolei skrzydlatego listonosza. W zdumieniu odczytano: „Odsiecz zatrzymały rozlane rzeki. Poddajcie miasto".
Od tego czasu, niezmiennie, od wieków, gołębie są ulubieńcami
mieszkańców Krakowa.
Heyduk Bronisław
wojenną wyruszy! hetman Tarnowski, który, jak wiadomo, odniósł wspaniałe zwycięstwo pod Obertynem. Ze zdobytych tam'przez niego spiżowych dział odlano potem w Krakowie dzwon Zygmunta. Tysiące wołów i koni ciągnęło z ogromnym trudem ciężkie działa do stolicy.
Wobec braku gołębi królewskich hetman Tarnowski z konieczności musiał się posłużyć skrzydlatymi listonoszami miejskimi; i znowu mieszczanie dowiedzieli się pierwsi, przed królem i dworem, o sławnym zwycięstwie pod Obertynem. Mocno to bolało króla Zygmunta, chciał ponownie założyć hodowlę, ale nie mógł przebłagać gniewnej małżonki. Za jej poduszczeniem Rada Królewska nie wydała zezwolenia.
Nie było lepiej za króla Zygmunta Augusta, jako że przez całe życie był zadurzony miłością, a hodowla wymaga trzeźwości i akuratności na co dzień. Dopiero nieco później hodowla gołębi pocztowych na Wawelu doszła do pełnego rozkwitu.
W czasie pewnej długotrwałej wojny Kraków przez tygodnie i miesiące był oblężony przez nieprzyjaciela.
Mieszkańcy bronili się mężnie, ale nie mieli już żywności. Nawet szczury i myszy zostały zjedzone przez wygłodniałych mieszkańców. Wtedy zaczęto chwytać gołębie miejskie. Co dzień gołębi ubywało. Rada Miejska wydała surowy zakaz ich łowienia, ale bez skutku. Dopiero jeden z mądrych rajców powiedział:
— Patrzcie na gołębie! Od wielu tygodni brak nam żywności. Nikt gołębi nie karmi, a one przecież i zdrowe, i syte, karmią swe młode. Dla gołębi nie ma przeszkód, drwią sobie z oblężenia. Gdy rano wracają z dalekich pól, dajcie im wody z czosnkiem, a oddadzą wam nagromadzony w wolach groch i ziarno.
Mieszkańcy tak uczynili. Gołębie stały się ich żywicielami.
Napastnicy wszakże nie ustępowali. W obrońcach słabł duch oporu i nadzieja na ocalenie. Wtedy jeden z najodważniejszych żołnierzy przebrał się za żebraka, przykleił sobie wielką siwą brodę, wziął w rękę sękaty kij, a na plecy worek, w który włożył sześć gołębi miejskich z Ratusza, i skrycie wyszedł nocą z miasta. Długo nie było od niego żadnych wieści, Gdy już prawie stracono nadzieję na pomoc, pod wieczór pewnego dnia usiadł na Ratuszu, zmęczony długim lotem, gołąb z listem przyczepionym na nóżce. Gdy zapadł zmrok i gołąb usnął, schwytano go ostrożnie i odczytano karteczkę: „Odsiecz w drodze. Sześć dni marszu". Wiadomość przyniesiona przez czarnego miejskiego gołębia pocztowego ożywiła serca mieszkańców oblężonego Krakowa.
Następnego dnia po południu przyleciał gołąb ciemny, nakrapiany, przynosząc nową radosną wieść: „Odsiecz w drodze. Pięć dni marszu".
Trzeciego, czwartego i piątego dnia nadlatywały gołębie - czerwony, płowy i niebieski - z kolejnymi wieściami o coraz bliższym dniu upragnionej odsieczy.
W przeddzień nadejścia zapowiedzianej pomocy nikt już w mieście nie zmrużył oka. Wszyscy, nawet kobiety, dzieci i starcy wylegli na mury. Gorączkowy niepokój opanował mieszkańców. Gdy rano usiadł na Ratuszu nowy skrzydlaty posłaniec - biały gołąb - nikt już nie czytał listu. Radosne okrzyki, którymi krakowianie powitali skrzydlatego listonosza, przeplatane gęstą palbą na wiwat, budziły zdumienie wśród nieprzyjacielskich wojsk.
Oblężeni postanowili bezzwłocznie uderzyć na wroga, aby ten, gdy nadciągnie bliska już odsiecz, został wzięty we dwa ognie. Plan natychmiast wykonano.
Nieprzyjaciel zaskoczony niespodziewanym zrywem krakowian, o których sądził, że znajdują się już u kresu sił, jął się pośpiesznie w nieładzie wycofywać, pozostawiając bogate tabory. Kraków był wolny. Dopiero o zmroku zdjęto list z nóżki białego gołębia, szóstego z kolei skrzydlatego listonosza. W zdumieniu odczytano: „Odsiecz zatrzymały rozlane rzeki. Poddajcie miasto".
Od tego czasu, niezmiennie, od wieków, gołębie są ulubieńcami
mieszkańców Krakowa.
Heyduk Bronisław
Legenda o dwoch wieżach mariackich
Kraków Rynek .. Kościół Mariacki
Idąc ul. Floriańską w kierunku Rynku, można już dostrzec Kościół Mariacki. Patrząc na niego nietrudno zauważyć, że jego dwie wieże nie są równej wysokości. Z wyższej grany jest hejnał, w niższej zaś wisi kościelny dzwon zwany Półzygmuntem. Związana jest z nimi pewna legenda, która tłumaczy różnicę w wysokość wież.
Według legendy za czasów panowania Bolesława Wstydliwego postanowiono do korpusu kościoła dobudować dwie wieże. Budowy podjęli się dwaj bracia - starszy z nich zajął się budową wieży południowej, młodszy zaś wieży północnej. Na początku ich prace szły w równym tempie, ale z czasem wieża południowa zaczęła piąć się w górę, pozostawiając w tyle wieżę północną. Wywołało to złość u starszego brata. Pod wpływem urażonej ambicji zamordował swojego brata. Niedokończoną budowę swojego brata kazał nakryć kopułą, sam zaś dokończył budowę wieży północnej. Męczony jednak wyrzutami sumienia, w czasie poświęcenia bazyliki rzucił się z okna wieży, trzymając w ręce nóż, którym zabił brata. Nóż ten można do dziś oglądać - wisi w jednej z bram sukiennic dla upamiętnienia tamtego wydarzenia.
Według legendy za czasów panowania Bolesława Wstydliwego postanowiono do korpusu kościoła dobudować dwie wieże. Budowy podjęli się dwaj bracia - starszy z nich zajął się budową wieży południowej, młodszy zaś wieży północnej. Na początku ich prace szły w równym tempie, ale z czasem wieża południowa zaczęła piąć się w górę, pozostawiając w tyle wieżę północną. Wywołało to złość u starszego brata. Pod wpływem urażonej ambicji zamordował swojego brata. Niedokończoną budowę swojego brata kazał nakryć kopułą, sam zaś dokończył budowę wieży północnej. Męczony jednak wyrzutami sumienia, w czasie poświęcenia bazyliki rzucił się z okna wieży, trzymając w ręce nóż, którym zabił brata. Nóż ten można do dziś oglądać - wisi w jednej z bram sukiennic dla upamiętnienia tamtego wydarzenia.
Zaczarowane gołębie
Henryk IV Prawy,
Sarkofag
Historia ta działa się w czasach, kiedy na ziemiach krakowskich rządził Henryk IV Prawy. Książę był człowiekiem bardzo ambitnym i rządnym władzy. Jego marzeniem była koronacja na króla. Henryk wiedział jednak, że nie zdobędzie korony jeżeli nie będzie miał poparcia Stolicy Apostolskiej.
W tamtych zaś czasach przychylność papieża zdobywało się odpowiednio dużymi datkami na Kościół. Henryk IV Prawy był zamożnym władcą, ale nawet całe jego złoto nie wystarczyłoby, aby zrobić wrażenie na głowie Kościoła. Książę zastanawiał się więc jak mógłby zdobyć odpowiednie środki na podróż do Rzymu.
Z pomocą przyszła mu podkrakowska wiedźma. Czarownica przemieniła drużynę księcia w gołębie i rozkazała im polecieć na wieże kościoła mariackiego. Tam zaklęte ptaki zaczęły dziobać, odłupywać mury świątyni, a spadające na ziemię kamyki zamieniały się w monety z najczystszego złota.
Książę łapał monety, aż uzbierały się trzy wozy pełne złota. Wtedy czarownica rzekła, by Henryk jak najszybciej ruszył do Rzymu starać się o koronę. Obiecała mu, że gdy wróci do Krakowa jako król, jego drużyna stanie u jego boku znów w ludzkiej postaci.
Henryk niezwłocznie wyruszył. Droga do Rzymu była jednak daleka, a książę był człowiekiem bardzo rozrzutnym. Lubił pić najlepsze wina i miody, jeść najdroższe potrawy. I tak w czasie podróży jego wozy ze złotem szybko zrobiły się puste. Nic nie zostało, by przekonać papieża do poparcia koronacji Henryka.
Książę nie powrócił już do swego grodu. Zaczarowane gołębie do dziś zaś czekają na swego pana na krakowskim rynku. Chętnie przysiadają na ramieniu przyjezdnych z nadzieją, iż ujrzą w końcu Henryka i odzyskają ludzką postać.
W tamtych zaś czasach przychylność papieża zdobywało się odpowiednio dużymi datkami na Kościół. Henryk IV Prawy był zamożnym władcą, ale nawet całe jego złoto nie wystarczyłoby, aby zrobić wrażenie na głowie Kościoła. Książę zastanawiał się więc jak mógłby zdobyć odpowiednie środki na podróż do Rzymu.
Z pomocą przyszła mu podkrakowska wiedźma. Czarownica przemieniła drużynę księcia w gołębie i rozkazała im polecieć na wieże kościoła mariackiego. Tam zaklęte ptaki zaczęły dziobać, odłupywać mury świątyni, a spadające na ziemię kamyki zamieniały się w monety z najczystszego złota.
Książę łapał monety, aż uzbierały się trzy wozy pełne złota. Wtedy czarownica rzekła, by Henryk jak najszybciej ruszył do Rzymu starać się o koronę. Obiecała mu, że gdy wróci do Krakowa jako król, jego drużyna stanie u jego boku znów w ludzkiej postaci.
Henryk niezwłocznie wyruszył. Droga do Rzymu była jednak daleka, a książę był człowiekiem bardzo rozrzutnym. Lubił pić najlepsze wina i miody, jeść najdroższe potrawy. I tak w czasie podróży jego wozy ze złotem szybko zrobiły się puste. Nic nie zostało, by przekonać papieża do poparcia koronacji Henryka.
Książę nie powrócił już do swego grodu. Zaczarowane gołębie do dziś zaś czekają na swego pana na krakowskim rynku. Chętnie przysiadają na ramieniu przyjezdnych z nadzieją, iż ujrzą w końcu Henryka i odzyskają ludzką postać.
Wieże Mariackie
Gdy już Kraków był dużym, samodzielnym, obronnym miastem, rządzonym przez burmistrza i radę, w mieście sprawowały funkcje rozmaite urzędy. Działał tak, że sąd miejski, któremu przysługiwało fe- rowanie wyroków wszelkich stopni - aż do kary śmierci włącznie. Jako widomy znak tej władzy - wisiał na Ratuszu miecz, przyczepiony do kamiennego muru łańcuchem, siejący grozę i ostrzeżenie. W starym Krakowie różne wydawano wyroki. Na przykład człek, któremu udowodniono oszczerstwo lub złośliwe pomówienie, musiał w obecności sądu, ławników, stron, świadków poszkodowanego i gawiedzi - tej na rozprawach nigdy nie brakowało - wleźć pod ławę i od-szczekać wszystko „psim głosem". Złodziei karano wypalaniem piętna na czole, recydywistom ucinano rękę lub ich tracono. Za lichwę, za oszustwo na miarze i wadze oraz inne przestępstwa karano publiczną chłostą i pręgierzem. Jeszcze w XIX wieku stał na Rynku krakowskim pręgierz - słup kamienny na niskim cokole, do którego przywiązywano przestępców ku uciesze gawiedzi. Skazaniec doznawał mąk fizycznych i moralnych. , Jak wszędzie w średniowieczu, a nawet i później, jeszcze w wieku XVIII, w Krakowie w czasie śledztwa, które nazywano inkwizycją, stosowano tortury. Miały one na celu wymuszenie prawdziwych zeznań, przyznanie się do winy, wydanie wspólników, ukrytych skarbów itp. Torturowano także posądzonych o czary i praktyki z diabłem. Grozę budząca izba tortur mieściła się w lochu pod wieżą Ratuszową. Ten środek dowodowy często chybiał celu, gdyż torturowani, aby skrócić męki, przyznawali się generalnie do wszystkich możliwych i niemożliwych zarzutów. Woleli śmierć niż tortury. Niewiasty, które wiodły występne życie, zdradzały mężów, stawiano na pręgierzu przed kościołem Mariackim. Była tam - i jest do dzisiejszego dnia - żelazna obręcz zamykana, przymocowana łańcuchem do ściany kościoła przy południowym portalu. Obręcz kat wkładał skazanej na szyję i zamykał na kłódkę. Prawdziwe, oryginalne „kuny" istnieją na swym starym miejscu przy kościele Mariackim. To rzadki zabytek, gdzie indziej już nie spotykany. Pamięć o tych czasach zachował też piękny obraz malarza Władysława Ros-sowskiego, ucznia Jana Matejki. Na obrazie widzimy młodą, urodziwą niewiastę zamkniętą w „kunie" przed kościołem Mariackim. Obok niej stoi kat oparty na mieczu, otacza ich tłum. Większość zebranych patrzy na skazaną z pogardą, ale są tacy, którzy jej współczują. Z upływem wieków krakowski Ratusz popadł w ruinę i został rozebrany. Pozostała potężna, samotna, gotycka wieża. Miecz - symbol prawa miejskiego - został przeniesiony do Sukiennic. Z biegiem czasu, niszczony przez pauprów i zmienność aury, znacznie zmalał, stał się bardziej do sztyletu podobny. Patrząc nań przypominano starą legendę: Kościoła Mariackiego, w którym znajduje się sławny ołtarz mistrza Wita, nie zbudował jeden budowniczy. Było ich trzech. Mistrz z Moraw ciągnął w górę mury nawy głównej i dokonał największej sztuki, na ogromnej wysokości uformował sklepienia, przysklepił nawę główną. Dwaj inni budowniczowie stawiali wieże. Kaplice przytulone do naw bocznych, nisze grobowe - jak je dzisiaj widzimy - powstały znacznie później. Dwaj specjaliści od budowy wież - to byli bracia rodzeni. Starszy wcześniej ukończył swą prace. Wzniósł wysoko smukłą wieżę o doskonałych proporcjach, którą zwieńczył strzelistym, gotyckim hełmem. Był szczęśliwy i dumny. Wszyscy chwalili jego dzieło. Smukła, wysoka wieża harmonizowała ze strzelistością nawy głównej, na której właśnie położono sklepienia. Sława budowniczego krakowskiej wieży Mariackiej rosła. Niebawem został zaproszony na Węgry, aby tam kierować budową pałacu. Sporo upłynęło czasu, zanim druga wieża wzniosła się ponad wysokość nawy głównej. Potem już szybciej szła robota. Gdy starszy brat na krótko przybył do Krakowa i okiem znawcy spojrzał na budowę brata, stwierdził, że wieża druga mocniejszą ma strukturę i może śmiało wystrzelić ponad jego własne dzieło... Ogarnęło go przerażenie, a potem gryząca zawiść, niepomna na nic, nawet na święte związki krwi. Od króla Węgier przybywali posłańcy... Mistrz architekt trwał w Krakowie, niezdolny go opuścić. Całymi dniami przesiadywał w gospodzie na Rynku. Stał przed nim dzban wina - pił, milczał i patrzył - śledził postępy budowy prowadzonej przez brata. Aż pewnego wieczora młodszy brat także przybył do gospody. Pomiędzy braćmi doszło do zwady. Padały coraz ostrzejsze, gniewne słowa, wzajemne zarzuty. Młodszy zarzucał starszemu, ze mu odmówił rady i pomocy, że przyjął nową pracę, na obczyźnie. Starszy oskarżył młodszego o zdradę, o naruszenie wspólnie ustalonych planów i zamierzeń. Młodszy odrzekł, że już teraz nie potrzebuje niczyjej pomocy, że rychło wzniesie wieżę najwyższą, najwspanialszą, najpiękniejszą w Krakowie i w całej Polsce! - Twoja pierwsza - szydził głośno - już niedługo pierwsza ! Rychło będzie druga i tak już pozostanie na wieki! Szalony gniew chmurą ciemnej krwi przysłonił oczy starszego brata. Przyskoczył do brata, aby go odepchnąć na znak, że się go wyrzeka i - nie wiadomo skąd, za sprawą snadź szatana — w dłoni jego znalazł się nóż... Młodszy brat upadł raniony śmiertelnie. Zabójca z krzykiem rozpaczy wybiegł z gospody i jął się wspinać po krętych schodach Mariackiej wieży, aby z najwyższego piętra rzucić się w dół. W połowie drogi ujęła go straż. Zabójcę oddano pod sąd. Wielu ludzi było przekonanych, że budow-niczy-bratobójca wpadł w obłąkanie. Sąd miejski w Ratuszu wydał wyrok śmierci. Kat ściął głowę bratobójcy na Rynku. Gdy nieco później pękły z trzaskiem sklepienia nawy głównej w kościele Mariackim - strach padł na mieszkańców Krakowa. Kościół został zamknięty, groziła mu ruina. Dopiero po kilku latach udało się sprowadzić innego mistrza, również z Moraw, i ten na nowo przesklepił nawę główną. I to sklepienie trwa do dnia dzisiejszego. Nie ukończona budowa raziła wszystkich, ale nie wiedziano, co począć. Majstrów od wysokich wież nie było wielu, a ci, co by tę budowę mogli wykonać, wzdragali się, bo jak gadano powszechnie, nad tą pracą ciąży klątwa, wylana krew. Po długich deliberacjach, uznając winę obu budowniczych, niegodnych imienia braci, postanowiono w Krakowie nie wznosić już wyżej drugiej wieży, ale to, co stoi, nakryć hełmem. Tak też uczyniono. W ten sposób wieża młodszego brata nie przerosła dzieła starszego. Że zaś hełm zbudowano na niej znacznie później, jest on już innego stylu - renesansowy. Smukła wieża nosi, jak wiadomo, hełm gotycki. Nie znamy imion budowniczych wież, choć swego czasu były głośne. Rada Miejska postanowiła bowiem wymazać ich nazwiska z ksiąg miejskich i aktów erekcyjnych. Niesłychana zbrodnia wstrząsnęła miastem, należało dążyć do tego, aby pamięć o niej zaginęła co rychlej. Zamierzenia te powiodły się w części. Może kiedyś odkryje swą tajemnicę złota gałka na szczycie wyższej wieży. Starszy brat-budowniczy, przez krótki czas dumny i szczęśliwy po ukończeniu swego dzieła, w złotą gałkę wetknął zapewne, jak to było w zwyczaju, trwały pergamin, a na nim spisaną historię budowy i imię jej twórcy. Heyduk Bronisław |
Hejnał czyli ....pobudka
Wszyscy znają hejnał z wiezy Mariackiej, wygrywany przez strażaka na cztery strony świata. Wszyscy znają legendę, że to strzała tatarska, gdy Tatarzy nagle napadli na miasto, przerwała melodię, bo utkwiła trębaczowi w gardle. Stąd hejnał urywa się, melodia nie ma zakończenia,.. I tak już pozostało do dzisiaj — na pamiątkę. Może zaś nie wszyscy wiedzą, że słowo hejnał z węgierskiego pochodzi języka i oznacza tyle, co pobudka. W XVII wieku, za czasów Jana Kazimierza, który abdykował, poeta dworski Andrzej Morsztyn napisał wierszowany hejnał, który śpiewano zazwyczaj po całonocnych ucztach i zabawach, witając nowy dzień: Hejnał świta, już zza morza Rumiana powstaje zorza. Jutrzenka w swojej jasności Rozgania nocne ciemności. Wstaje w lesie ptak ukryty, Wstaje w lesie zwierz nie bity. Wstawaj, panno Hejnał świta... Skoro już mowa o Tatarach i pamiątkach, trzeba dodać, że znany i podziwiany w Krakowie lajkonik, czyli konik zwierzyniecki, to także pamiątka. Z upływem czasu, gdy już nauczono się opierać Tatarom zza murów miejskich i umocnień przy walnej pomocy dział i strzelby ręcznej, no i oczywiście czujności, aby nie dać się zaskoczyć - mieszczanie poczynali sobie coraz śmielej.Przede wszystkim obserwowano pilnie obroty Tatarstwa. Skoro już mieli konie wielce „nużne", to znaczy znużone długim pochodem, a nadto objuczone obfitym łupem — wtedy Tatarzy nie przedstawiali już swej zwykłej wartości bojowej.Mieszczanie, znając doskonale okolice swego miasta, uzbrajali się i nocą wychodzili skrycie. Zapadali w okolicznych lasach, wąwozach, rozpadlinach, polując na rozwłóczonych najeźdźców niczym na wilki. Razu pewnego flisacy zwierzynieccy, czyli włóczkowie, sformowali tęgi oddział i nad ranem uderzyli na „kosz" samego tatarskiego dowódcy. Tatarzy, nie spodziewając się niczego, spali upojeni kumysem. Tylko nieliczne straże pilnowały łupów i jeńców, czyli jasyru' Wypad włóczków przyniósł Tatarom wielką klęskę. Zginęło ich mnóstwo, oddał szyję sam murza-aga. Uradowani zwycięzcy z bogatym łupem wracali do miasta. Młody rybak zwierzyniecki imieniem Stacho, z którego ręki zginął sam murza, przebrał się w jego bogaty strój i dosiadłszy małego tatarskiego konika, harcował po mieście. Bardzo się to mieszczanom krakowskim podobało, przyjęli lajkonika i jego orszak darami, nie skąpili dobrego wina... Na tę pamiątkę, co roku w oktawę Bożego Ciała, że Zwierzyńca, dzielnicy miasta, wyjeżdża lajkonik. Towarzyszy mu świta i kapela mlaskotów. Tatarzyn buławą rozpędza gawiedź, odwiedza po drodze liczne traktiernie... Wszędzie zbiera bogaty „okup" i poczęstunki. Wreszcie przybywa pod pałac Miejskiej Rady i tu z rąk urzędującego prezesa otrzymuje haracz i puchar wina. Obdarowany sowicie, nie bierze jasyru, nie rabuje, nie pali miasta... Puchar wina z rąk prezesa-prezydenta wychyla na zdrowie mieszkańców, na pomyślność Krakowa i wraca spokojnie z orszakiem na Zwierzyniec. Z Tatarami i hejnałem wiąże się sprawa czujności w mieście. Zaniedbania w tej mierze mogły bowiem mieć dawniej fatalne następstwa. Jak wiadomo, Kraków leży w kotlinie wilgotnej. Z moczarów, stawów nader licznych, rzek — powstają mgły gęste, opary jak białe welony. Nadto kotlinę krakowską zraszają obfite deszcze tak często, jak chyba nigdzie w całej Polsce. Sławne są krakowskie trzydniówki. Nic dziwnego, że śpi się w Krakowie dobrze i długo. „Senne miasto", „śpiące miasto" gadają złośliwi, może i nie całkiem bez racji. Ale to już należy do przeszłości — bagna, moczary, zalewiska osuszono, więc dawne przyczyny senności upadły. Ongiś było inaczej. Razu pewnego, za króla Łokietka, w czasie uporczywej ulewy, a potem spokojnej, sennej mżawki wszyscy w mieście zasnęli na amen. Jak w norach susły albo świstaki w Tatrach. Przez trzy dni i trzy noce bramy miejskie stały otworem, bo straże — o zgrozo! — spały również. Gdy o tym doniesiono królowi na Wawel, Władysław Łokietek wpadł w srogi gniew, tym bardziej że sam będąc ongiś sławnym partyzantem, budził się na każdy szmer, a wstawał o świcie. Wezwał tedy Radę Miejską na Wawel i oskarżył ją nie o byle co: o zdradę stanu ! Strach padł na miasto. Od czasów buntu wójta Alberta mieszczanie wiedzieli, że z Łokietkiem — nie przelewki! Pobiegły prośby, pisma, interwencje... Wielki gniew króla, małego Łokietka, zelżał. Ostatecznie skończyło się na ostrym monicie i potężnej grzywnie. Zaspanych wartowników wyświecono z miasta. „Już ja im urządzę pobudkę!" — pomyślał król Łokietek i kazał swoim królewskim trębaczom trąbić hejnał co godzina z wieży Mariackiej, bez różnicy dnia i nocy, na cztery strony świata. Mieszczanie źli byli, że im trębacze błogi sen spędzają z oczu, ale Łokietka wszyscy sie bali, nikt nie śmiał pisnąć ani słówka. Jedynie piękne mieszczki krakowskie chodziły po ulicach z nadąsanymi buziami i ziewały - aż strach! — Cóż to za miasto I? Cóż to za stolica? — sarkały. — Wojskowy obóz czy jak? Kultura upada, obyczaje... W odwet, na polecenie króla, służba dworska i żacy jęli nucić aktualne piosenki i fraszki: Nie chcę krakowianki, Boby mnie zepsuła. Długo śpi i w łóżku Jadłaby i piła! Oj, dana... I piękne krakowianki jęły się wstydzić i faktami świadczyć, że to złośliwe pomówienia. Do hejnału-pobudki wszyscy się z czasem przyzwyczaili. A potem nawet radowali się i w dumę rośli krakowianie, że u nich tak, jak nigdzie indziej! Dumni byli i są ze swego sławnego, pięknego, historycznego hejnału z krakowskiej wieży Mariackiej. Bronisław Heyduk Zdjęcia: Internet |
Dzwon topielcÓw
Nie wszystkie najazdy Tatarów na Polskę kończyły się klęską Krakowa. Z biegiem lat wokół znacznych naszych miast wyrastały coraz potężniejsze mury, często podwójne, fosy, bramy, barbakany. Obrona stawała się coraz lepsza, skuteczniejsza, coraz celniej raziły napastników pociski obrońców.
Tatarzy liczyli głównie na zaskoczenie, a gdy im się to nie udawało,
spadali jak szarańcza na przedmieścia, na okoliczne wioski, palili, ścinali, brali dobytek i jasyr, rezygnując z oblężenia miasta.
Na przedmieściach znajdowały się dwory i klasztory, które także były obronne. Na przykład prastary klasztor sióstr norbertanek, zwanych dawniej Pannami Zwierzynieckimi od osady Zwierzyniec, która jest dzisiaj dzielnicą miasta Krakowa.
Klasztor przylega, jak wiadomo, do Wisły akurat w tym miejscu, gdzie uchodzi do niej Rudawa. Dojścia do klasztoru-fortecy bronił też rybny staw, a przede wszystkim mocne mury, bramy, strzelnice.
Na Wiśle, pod murami klasztoru, poleciły siostry zbudować szeroki prom, i wynajęły przewoźnika. Prom był często w użyciu, tędy bowiem biegły szlaki podróżne - orszaki rycerzy, karawany kupców, kompanie pątników, gromady chłopów, rzemieślników, wyrobników. Tędy biegł szlak na południe - na Morawy i Węgry.
Pewnej nocy, na wiosnę, gwałtowny przybór wód po wielkiej nawałnicy zerwał prom z łańcucha. Prom spłynął w dół Wisły.
Zmartwiły się Panny Zwierzynieckie, bo wielka to była strata. Gdy tak przemyśliwały nad budową nowego promu, z czego miały profit niezgorszy, krzyk powstał w klasztorze. Zajęczała sygnaturka. Zakonnice wybiegły na mury.
Od strony Dębnik co koń wyskoczy pędzili jeźdźcy i wozy. Za nimi, w oddali - strach pomyśleć - czarna chmura: Tatarzy!
Kupcy pędzili do promu. Bezzwłoczna przeprawa, ucieczka do obronnego klasztoru, byłaby ocaleniem.
Gdy dopadli rzeki, stanęli bezradni, zrozpaczeni. Promu nie było na jego stałym miejscu... Obejrzeli się - Tatarzy tuż, tuż...!
Nie było czasu do namysłu. Kupiec i jego służba wparli konie w wodę, aby choć w pojedynkę ratować życie. Wozy z towarem porzucili na pastwę napastników.
Wataha Tatarów spadła jak burza, część rzuciła się na wozy, ale inni, widząc uchodzących, mniemając - i słusznie - że unoszą najcenniejsze skarby, ruszyli w pogoń.
Zazwyczaj pod klasztorem, przy niskim stanie wód, wychyla się na środku mała skalista wysepka, obok niej pędzi nurt wartki i głęboki. Teraz wszystko kryła głęboka, żółta woda, wiry skręcały koliska, chłonąc gęsto konie i ludzi.
Tatarów ogarnęła wściekłość, coraz to nowe szeregi wpierały zgrzane, spienione konie w rzekę i — tonęły w zimnej wodnej otchłani. Tylko sam kupiec zdołał się przeprawić szczęśliwie na drugi brzeg. Z Tatarów -nikt. Z wielkiej watahy niewielu ich pozostało na dębnickim brzegu. Gdy porachowali swe straty, lęk ich ogarnął i rozpacz.
Obóz tatarski był doskonale widoczny z wysokich murów klasztoru, do którego schroniła się ludność Zwierzyńca. Za namową dwóch braci -młodych rybaków - uzbrojono naprędce wielki oddział ochotników. Przeprawiono się na łodziach powyżej klasztoru. Nocą uderzyli na obóz.
Tatarzy bronili się zajadle, przyparli część zwierzynieckich wojowników do Wisły i znowu wiry rzeki porwały liczne ofiary. Ostatecznie zwyciężyli wojownicy Zwierzyńca, napastnicy polegli.
Kupiec, który ocalił swe życie, a nadto odzyskał niespodziewanie wszystkie swoje towary, nie posiadał się z radości. Ofiarował znaczną sumę na ufundowanie dzwonu do klasztoru jako dziękczynienie.
Rychło potem ksieni Panien Zwierzynieckich udała się w podróż do Olkusza. W Olkuszu od niepamiętnych czasów były kopalnie cennych kruszców, sławna kopalnia srebra, a także znana w całym kraju odlewnia dzwonów, czyli ludwisarnia.
Ksieni złożyła część pieniędzy i zamówiła piękny dzwon. Wezwano pisarza, sporządzono umowę, określając dokładniej wielkość i wagę dzwonu, a także jakość kruszcu, z którego miał być odlany. Idąc za wolą fundatora, ksieni Panien Zwierzynieckich zażądała trzeciej części srebra, oprócz miedzi i cyny, aby głos dzwonu był piękny, czysty, donośny.
Po upływie ułożonego terminu ksieni w towarzystwie najstarszych zakonnic wybrała się ponownie do Olkusza, aby dzwon zamówiony odebrać i przywieźć do Krakowa.
Mistrz na całą Polskę sławny nie taił swego zmartwienia. Nie udała się robota. Dzwon stał gotowy, ale widniała na nim rysa głęboka. Z niewiadomych przyczyn pękł przy odlewie. Nie pozostawało nic innego, jak pokruszyć go potężnymi młotami, poruszanymi wodą, kruszec cisnąć w hutniczy piec i z nowej formy odlać nowy dzwon.
Tak uczyniono, ale za drugim razem stało się to samo! Zaklął majster, zasmuciły się siostry, smucił się cały Zwierzyniec. Strapiony mistrz nie chciał już podjąć trzeciej próby. Nie chciał już zarobku ani zamówienia.
Usilnie uproszony przez Siostry Zwierzynieckie raz jeszcze wykonał pracę od nowa, dokładając szczególnych starań i ostrożności.
Gdy zdjęto formę, oczom mistrza i pomocników ukazał się - pęknięty dzwon!
Przyjechały zakonnice, ciekawe trzeciej próby, modląc się po drodze na intencję powodzenia dzieła... Mistrz Grzegorz chorował ze zgryzoty. Ksieni Dorota z siostrami raz jeszcze stanęły przy nieudanym dziele. „Czy zły duch psuje zbożną robotę?" - pomyślała ksieni z niepokojem.
Jakby zgadując jej myśli, subksieni rzekła:
- Trza nam chyba sprowadzić księdza, zarządzić egzorcyzmy... W tym dzwonie szatan siedzi!...
- Szatan! Szaaatan!! - krzyknęły zakonnice. Odskoczyły jak oparzone żegnając się raz po raz.
Ksieni Dorota zamyśliła się głęboko. Przywołała siostry i rzekła:
- Cóż poradzimy? Trzy próby nieudane, jedna po drugiej. Majster choruje ze zmartwienia. Któż się podejmie pracy po raz czwarty?... Kupimy ten dzwon taki, jaki jest...
- Pęknięęęty?... - jęknęły przerażone siostry.
- Tak. Pęknięty. Takie jest snadź jego przeznaczenie. To będzie dzwon na intencję topielców... Pojmujecie? Pamiętnego dnia i nocy iluż ludzi pochłonęła Wisła! A nadto niemal każdego dnia, osobliwie latem, toną dzieci i dorośli ludzie. Będziemy zatem co wieczór uderzały w ten dzwon i modliły się za wszystkich nieszczęśliwych, którzy utonęli w Wiśle.
Siostry w milczeniu skłoniły głowy. Życzenie ksieni Doroty zostało spełnione.
Gdy staniecie nad brzegiem Wisły w Krakowie, przy ujściu Rudawy, gdzie znajduje się do dzisiaj prastary klasztor Panien Zwierzynieckich, i wieczorem posłyszycie głos dzwonu - szybki, tępy, stłumiony jak krzyk tonącego człowieka — pamiętajcie: to ten sam dzwon pęknięty, odlany przed wiekami w Olkuszu.
Codziennie wieczorem uderzają weń siostry i modlą się na intencję topielców. A głos jego jest inny od wszystkich dzwonów krakowskich -dziwny, przejmujący, odbija się od wysokich klasztornych murów, od zmarszczonej toni Wisły. Nie tłumi go gwar wielkiego miasta, biegnie, leci daleko.
To dzwon na całym świecie jedyny - krakowski, zwierzyniecki, pęknięty dzwon topielców...
Heyduk Bronisław
Targ na Rynku w Krakowie i Czajka Rynek krakowski jest największym placem spośród wszystkich rynków średniowiecznych miast w Europie. Ten fakt, łącznie z tradycjonalizmem krakowian, przy braku śmielszych koncepcji współczesnych urbanistów spowodował, że mimo upływu siedmiu wieków - Rynek rynkiem pozostał, i to w wielorakim znaczeniu. Pod tym względem jakże inaczej jest np. w Warszawie, Gdańsku, Wrocławiu, Lublinie czy Radomiu. Tam Starówka, chociaż w dobrym stanie, jest już tylko żywym muzeum, gdy w Krakowie była i jest ciągle jeszcze sercem wielkiego organizmu miejskiego, śródmieściem, centrum. Stąd nawet nazwa Starówka czy Stare Miasto jako określenie dzielnicy - w odniesieniu do Krakowa nie ma rozsądnego zastosowania. Rynek krakowski był świadkiem wielu wydarzeń historycznych w długim biegu historii. Dość przejść po nim wzdłuż, wszerz i wokół. Czytać tablice wmurowane na frontonach kamienic mieszczańskich i pałaców na Rynku lub w jego pobliżu. Tu mieszkał czas pewien Kościuszko, Goethe, generał Chłopicki, pisał „Wesele" Wyspiański, tu działał Rząd Rewolucyjny r. 1846 i krakowski Wierzynek przyjmował królów. Tu odbierał hołd lenny Zygmunt I, tu przysięgał narodowi Tadeusz Koś ciuszko, tu z wieży-strażnicy co godzina na cztery strony świata rozbrzmiewa hejnał nie dokończonej melodii. Rynek krakowski był od wieków miejscem handlu i tak jeszcze w sporej mierze pozostało. Wokół Rynku gęsto zasiadły sklepy z towarem wszelkiego rodzaju, a w okresie świąt jeszcze i dzisiaj na Rynku wyrastają kramy. Dawniej rejonizacja handlowa była ścisła i precyzyjna. Połowa placu od kościółka Św. Wojciecha, zamknięta ławą Sukiennic, rozdzielona poprzecznym chodnikiem wzdłuż pomnika Mickiewicza - to wielki rynek kwiatowy i owocarski. Bliżej Sukiennic kwiaty, kosze, wiadra, parasole - liczne stoiska całych dynastii krakowskich kwieciarek. Kwiaty na Rynku są cały rok. Moc kwiatów. W tęgie mrozy - choina, szyszki, kwiaty z piór, kwiaty farbowane, suche nieśmiertelniki. Przy Mickiewiczu - stragany z owocami. Owoce wyborowe, spiętrzone malowniczo. Jabłuszka wytarte do połysku, ułożone rumieńcami w stronę klienta, kuszą jak panieńskie buziaki. Przy Św. Wojciechu - owoce w koszach i beczułkach przywiezione przez chłopów wiejskich i baby. Nie mogą stać przy przekupkach -to inna gildia. Tu towar różny: lepszy, gorszy. Ceny znacznie niższe. W lecie, jesienią wielki targ jagód i grzybów. Sławne śliwy węgierki z Nowego i Starego "Sącza". Można kupić całą beczkę. Beczka jest specjalna: wysoka, smukła, iście gotycka, z uszami - nakryta liściem i choiną. Od czasu do czasu pod Mickiewiczem zbiera się tłum. Na cokół pomnika wstępuje mówca-polityk. Gdy mówi głośno i płynnie, słuchaczy narasta mnóstwo, wielki tłum. Tu przemawiał sławny orator Da-szyński i wielu innych. Piętnastego i pierwszego każdego miesiąca wokół pomnika Wieszcza rój młodych dziewcząt wiejskich. Niektóre bardziej wysłużone i bardziej z miejska odziane. Każda z nich trzyma w dłoni książeczkę służby lub złożony we czworo papierek - „podświad-czenie" z gminy. Wśród nich krakowskie paniusie. Pierwszego zawsze wybór większy. Tu można zgodzić dziewczynę „do obowiązku", do kuchni, do dzieci i „do wszystkiego". Po drugiej stronie Rynku na co dzień dość pustawo, bo tylko od świtu do dziewiątej rano mleczarze i mleczarki, konwie i bańki na stołach ustawionych na kobyłkach. Ale za to we wtorki i piątki jest. na co patrzeć, targować, kupować. Oprócz mleczarzy, rozkładają swój towar masarze i piekarze z Liszek. Sławna jest wiejska kiełbasa lisiecka. Piekarze wykładają na stoły kołacze i placki słodkie z serem. Ser jest żółty, szafranowy. Obok, na swoim miejscu, ustawiają się olejarze z baryłkami przewieszonymi przez plecy. Nieco dalej handlarze dziczyzny i drobiu. Drób żywy. Jest go mnóstwo: gęsi, kaczki, kury i okazałe indyki. Są specjaliści, którzy handlują tylko indykami. Stale zajmują jedno i to samo miejsce na placu. Tak się już ułożyło, tak jest od wielu lat. Babina, która raz czy drugi przyjedzie z gęsią czy kurą do Krakowa, nie śmie zajmować miejsca wśród handlarskiej „arystokracji". Wśród drobiu można także kupić królika lub koźlę. Obok grupuje się klan sławnych krakowskich gołębiarzy. Handla-rze-tuzy sprzedają towar z klatek, detaliści z ręki. Z ręki do ręki wędruje siwy, kalin, perłowy, pstrywek, kapucyn czy turowy, a po dobiciu targu - za pazuchę. Krakowscy handlowcy gołębi mają swój własny język - niezrozumiały dla laików, nieporównany i jedyny. Żyje on jeszcze szczątkowo do dzisiaj. Nieco z dala grupują się ptasznicy. Hodowcy kanarków oczywiście oferują swój towar zawieszony w klatkach na drzewach, oficjalnie. Ptasznicy to przede wszystkim łowcy i handlarze dzikich ptaków śpiewających. Cały rok kupisz na Rynku krakowskim: szczygła, czyza, makolągwę, leśniaka czy dzwońca. W zimie: jera, gila, bzówkę, a nawet zwykłą sikorkę bogatkę, która łatwo wchodzi w potrzask, a puszczona na choinkę dziobie rozłupane świąteczne orzechy. Trafiają się też ptaki rzadsze - drapieżne kobuzy, pustułki, sokoliki, trudne do hodowli drozdy, słowiki, kosy. Policja czasem kogoś zatrzyma, handlarz wędruje z towarem na komisariat, ale nie mąci to nastroju, nie niszczy zawodu ptasznika, któremu się dodatkowo oddają: murarze, kołodzieje, ślusarze i inni rzemieślnicy na przedmieściach Krakowa. Tak było i jest... Jest? Do niedawna jeszcze było. Sławny jest targ na Rynku krakowskim od wieków. W zimie znaczną połać i pozostałe wolne tereny zajmują przekupnie choinek. Stragany z bańkami, szychem, anielskimi włosami, jeżami, tanecznicami z bibuły, łańcuchami z kolorowego papieru. Obok pomnika piękne szopki krakowskie. Na wiosnę, przed Wielkanocą, rosną stragany z barankami. Stragany maja, półki ustawione jak schody. Na dole stoją baranki małe, popularne, najtańsze. Na samej górze okazałe barany ze złoconymi rogami i krętym runem. Solidny wielkanocny baranek powinien być z gipsu, a nie z cukru! To zasada. Gipsowych jest przeto znacznie więcej. Oprócz wymienionych jeszcze tysiąc i jeden towarów znajdziesz i kupisz na Rynku. Sławny jest targ krakowski co wtorek i piątek. Sławne są targi świąteczne. A gdzież wreszcie legenda? Jest i legenda. Razu pewnego królewicz Kazimierz (ten sam, który potem został beatyfikowany) udał się na targ ptasi w Krakowie. Królewicz był tu stałym klientem, litował się nad ptasią dolą, wykupywał ptaki z rąk ptaszników, aby wrócić ptactwu wolność. Oczy miał bystre i taką dziwną zdolność, że od razu ptaka poznał, gdy miał go już raz w rękach. - Nie, szczygle - perswadował łagodnie - juzem cię raz wykupił, a tyś znowu głupi był i polazł w potrzask... Dał się schwytać na wabia, co? - pytał ptasznika, a na ptaka patrzał, jakby się od niego wszystkiego już był dowiedział. - Juzci, na wabia - potwierdził ptasznik. - Nic z tego. Rozum mieć powinieneś - gadał do ptaka. - Los cię doświadczył, uśmiechnęło się szczęście, a ty znowu, znowu w tej samej klatce! Nie wykupię cię więcej. Cierp, skoroś się łakomił. Jest innych sporo, im się przody pomoc należy, przed tobą, szczygle! I odchodził, a jednak na ptaka patrzył i współczuł mu. Jak brat Franciszek z Asyżu - ganił łakomstwo, pustotę wytykał, a przecie miłował ptaki z głębi serca. Czasem ten i ów ptasznik, chcąc radość sprawić królewiczowi, wypuszczał recydywistę bez okupu. Ptak, nie wierząc własnemu szczęściu, nierychło wychodził z otwartej klatki. W drzwiczkach przystawał, czyścił pióra, rozglądał się... Była to chwila uroczysta. Królewicz stał jak urzeczony, a obok niego milcząca gawiedź: handlarze, przekupnie, ptasznicy. Razu pewnego, już wiosną, królewicz Kazimierz obszedł ptasi rynek raz i drugi. Ptaszników było niewielu, ptaków jeszcze mniej. Przeto radował się, że z nadejściem wiosny ptaki już nie wpadają w potrzask i sieci. Raptem dostrzegł żaka, który coś dużego skrywał za pazuchą. Zagadnięty żak wyznał, że wpadł mu w sieci ptak niezwykły. Nikt nie widział takiego. Sięgnął za pazuchę. Ptak był spory, ciemnooliwkowy, czubaty, połyskliwy, o piersi i spodzie białym. Królewicz Kazimierz ujął ptaka w obie dłonie. - Istotnie, dziwny ptak - przyznał - jakby zamorski. - Przytulił go do twarzy. Czuł i słyszał, jak szybko łopotało ptasie przerażone serce. - Jak się zwiesz? - zapytał. - Rzeknij mi, a odzyskasz wolność, zamorski przybyszu. Ptak przekręcił łebek ozdobiony ciemnym chwostem i raptem dźwięcznie zawołał: - Czaaaaj-ka! Puuuść mnie! Zdumienie ogarnęło obecnych. - A skoro cię puszczę, sprowadzisz tu swych braci i siostry, czajko? -pytał ptasi przyjaciel. - Taaa-ak. Czaaaaj-ki, czaaaj-ki - zakwilił. Królewicz Kazimierz otworzył dłonie. Ptak oderwał smukłe nóżki od jego rąk, wzbił się w górę i poszybował lekko na swych długich, łukowato wygiętych skrzydłach. Wszyscy zadarli głowy i śledzili jego lot Okrążył Ratusz, raz jeszcze, jak motyl, zawirował nad Rynkiem i poleciał w stronę Wisły, na łęgi. Od tego czasu co roku na wiosnę przylatują do nas zza morza piękne czajki i jak białe rybitwy uganiają niezmordowanie nad mokrymi łąkami. Pokrzykują doniosłe i dźwięcznie swe imię. Tak właśnie, jak pierwsza czajka w Krakowie, którą obdarzył wolnością królewicz Kazimierz. Kwilą głosem, w którym wszystko zmieszało się dziwnie: żałość, lęk, nadzieja, radość, obietnica... Tak pokrzykują czajki na wiosnę, w pogodny dzień, nad wilgotnymi łąkami Krakowa. Heyduk Bronisław |
O Annie Jagiellonce i Stefanie Batorym
Anna Jagiellonka, rodzona siostra Zygmunta Augusta, ostatniego Ja giellona, długo jakoś nie mogła wyjść za mąż. Królewny, księżniczki mają czasem z zamązpójściem okropne kłopoty.
Anna Jagiellonka nie była urodna, usposobienie miała dość przykre, postarzała i wpadła w dewocję. Nawet swój portret kazała zawiesić w kapli cy na Wawelu (do dziś tam się znajduje) i przysłonić firanką, aby go nie wszyscy oglądali.
Gdy ją panowie krakowscy poczęli swatać Henrykowi Walezemu i stawiać jako warunek osiągnięcia polskiej korony - wielkie było bowiem w narodzie przywiązanie do krwi Jagiellonów - Walezy, nie namyślając się wiele, czmychnął nocą z Wawelu i nie stanął, aż dopiero w Paryżu A uczynił to tym chętniej, że czekała tam na niego korona francuska. Tak to panowie krakowscy za jednym razem - króla i kawalera do ręki pięćdziesięcioletniej Anny stracili.
Poczęto się więc oglądać za księciem mniej znanym, nie tak wybrednego francuskiego smaku, który by za blask polskiej korony na wszelkie przystał kondycje.
Ktoś tam podsunął na Radzie Królewskiej dworu: - Może Batory, książę siedmiogrodzki?
- Jak? Batory?
- Ano, niestary, nieżonaty, nie nadto wybredny, niezbyt możny przy tym - nie będzie chyba nosem kręcił, że panna nieurodna, nie pierwszej już, nie drugiej młodości...
Dobrze. Zgodzono się i wysłano agentów na Węgry, aby się przody wywiedzieć poufnie, co i jak, podsunąć zręcznie księciu myśl, że byłby mile widziany...
Tymczasem Anna Jagiellonka, nawet gdy przebywała długie godziny na modłach w kaplicy, też w skrytości serca przemyśliwała o tym, czy za mąż wyjdzie wreszcie, czy nie... i za kogo.
Radziła się astrologów. Ci, wiecznie gwiazd pytając, erygowali figury i tłumaczyli, dlaczego tak jest, jak jest, i kiedy można się odmiany spodziewać. Anna Jagiellonka słuchała mądrych wywodów, coraz częściej usta zaciskając i bez tego wąskie. Potem częściej z wróżbitami przestawała i po prostu z czarownicami, które tajnym lochem, od Smoczej Jamy, wpuszczano na Wawel. Razu pewnego sprowadziła najsławniejszą czarownicę az spod Łysiej Góry. Czarownica poradziła.
- Chcesz przyszłego swego oblubieńca ujrzeć? Uczyń tak: własną ręką. bez niczyjej pomocy ogień nałożywszy, ugotuj trzy potrawy z samych
jarzyn. O północy stół na dwie osoby nakrywszy, stań w pośrodku pustej komnaty i rzeknij: "W imię Ojca, Syna, Ducha - trzy potrawy wnoszę, na wieczerzę proszę!" Patrzaj pilnie, pilnie, czy w blasku świec nie ukaże się postać męska, która trzy razy stół obejdzie i zniknie. To będzie twój przyszły oblubieniec.
I jeszcze jedno radziła czarownica spod Łysiej Góry: noża na stół nie kłaść ani ostrych narzędzi, bo niebezpiecznie.
Jak czarownica radziła, tak królewna uczyniła.
Jarzyn już sporo było w tym czasie w ogrodach królowej Bony na Wawelu. Z gotowaniem własnoręcznym nie szło Annie łatwo. Swąd przypalonej kapusty snuł się od Wawelu po Skałkę, choć Anna nie żałowała słoniny.
Gdy już wszystko było gotowe, Anna wygnała swe służebne spać rychło z wieczora i z wypiekami ceglastymi na bladej twarzy rozpoczęła zlecone obrzędy.
Nazajutrz służebne krzyk uczyniły. Anna Jagiellonka nieprzytomna leżała na pawimencie, z raną na piersiach. Na szczęście gorset sztywny -zasznurowany wysoko - ochronił od głębszego ciosu.
Gdy oprzytomniała, w gniew wpadła zawzięty. Warta przywlokła czarownicę na Wawel.
- Wiedźmo przeklęta! - krzyknęła Anna. - Małom przez ciebie żywota nie zbyła! Końmi cię każę rozerwać, uczepiwszy za nogi.
Czarownica przypadła do nóg królewny: - Miłościwa pani! Pokażcie tę ranę. - Anna rozpięła stanik.
- Nic to - oznajmiła wiedźma. - Do trzech dni się zagoi. Grunt, że był, że przyszedł! -I niespodziewanie poczęła w ręce klaskać i tańczyć wokół podstarzałej królewny.
Annie Jagiellonce gniew już przechodził, ale spytała:
- A skąd ta rana?
- Radziłam, aby noża nie kłaść...
- Nie było noża.
- Jeno co?
- Widelczyk srebrny, bo i jakże jarzyny łyżką jeść? - zgorszyła się królewna Jak wiadomo, od czasów królowej Bony włosko-francuskie oby czaję nastały na dworze.
- Widelczyków też nie wolno. już tam kawaler ma swoje sposoby Panna na ból skazana od początku świata.
Anna Jagiellonka nic złego nie uczyniła wiedźmie. Jeszcze tej samej nocy pragnęła powtórzyć obrzędy, ale czarownica odradziła.
- Nie. Teraz nie pora. Zły czas. Trzeba czekać do księżycowej pełni Wtedy, samotna, o północy w komnacie usiądź pomiędzy dwoma zwier ciadłami. Przy zwierciadłach zapalone świece. Wpatruj się pilnie w zwier ciadło. Gdy cień się przemknie - to on, to t w ó j! I jeszcze jedno - na chyliła się do samego ucha królewny Anny - teraz wolno ci nożyczki mieć Gdy stanie przy tobie blisko, całkiem blisko, kraj szaty utnij niepostrzeżenie i ten znak zachowaj! Będzie dobrze, będzie!... - zachichotała szatańsko. Na pamiątkę i aby się spełniło, daj mi te perły, panno!
Wyciągnęła dłoń, na której widniały tajemne znaki: koła, trójkąty, cy fry. Natychmiast królewski naszyjnik z pereł znalazł się w jej ręce. Podeszła ku oknu, rozwarła je, spojrzała z pogardą na straże i raptem zniknęła, jeno dym zasnuł gęsto komnatę i wiatr szarpnął okiennicami.
Niedługo potem huczne się odbyło wesele w Krakowie. Stefan Batory pojął Annę Jagiellonkę i zasiadł na polskim tronie. Małżeństwo, choć wiekiem nie dobrane, było zrazu szczęśliwe. Książę Siedmiogrodu dumny był, że swe skronie ozdobił koroną potężnego państwa, że mocną ręką powściągnął samowolę magnacką, że jego małżonką została Anna Jagieł lonka, ostatnia z wielkiego rodu królewskiego, jeśli nie liczyć Katarzyny, za Szweda wydanej, przebywającej w Szwecji.
Ale razu pewnego Anna położyła przed mężem drobny okrawek sukna: - Niech obejrzą twe szaty, mężu, aby której czego nie bra kuje.
Gdy skrupulatnie przeglądnięto garderobę królewską, w jednym ciem nym żupanie brak było istotnie lewego rożka, a część odcięta doskonale doń przystawała.
Królowa Anna opowiedziała wszystko... Jakiej to rady udzieliła jej swego czasu czarownica spod Łysej Góry.
Stefan Batory który zaczął jóż tęsknić za małżeńską swobodą, pojął, że nadarza się sposobna chwila. Nachmurzył się i rzekł:
- Stąd wynika snadnie, że z czarownicami w konszachty wchodziłaś. Że gusłami się posługując, moją osobę wciągnęłaś. Nie jest to rzecz chlubna ani dla ciebie, ani dla mnie.
Od tego czasu coraz rzadziej widywał się z małżonką, jął przemyśli -wać o wyprawach dalekich, wojskach wielkich i rozgłośnej wojennej sławie.
Tak się stało. Król, jak nikt inny, umiał prowadzić dzielne, acz nie-karne polskie hufce. Do służby wojskowej powołał chłopów i Kozaków. Rychło zwycięstwa Batorego i jego wodzów zadziwiły świat.
Król był coraz rzadszym gościem w Krakowie. Długimi miesiącami przebywał w obozach, na wyprawach, pod murami zdobywanych miast i grodów. Jako zwycięzca miał wszystko, czego tylko zapragnął. Rosła sława i znaczenie, a równocześnie coraz bardziej wątlały więzy małżeństwa Anny Jagiellonki z Batorym.
Anna nie mogła się pogodzić z losem opuszczonej żony. Ponownie nawiązała znajomości z wróżbitami i czarownicami, a gdy to nie pomagało, w skrajną popadła dewocję. Doniesiono o tym Batoremu. To go tym bardziej odstręczyło od żony.
I tu już milczą kroniki, milczą legendy. Faktem jest, że Stefan Batory panował wspaniale, ale krótko. Zaledwie dziesięć lat. 0 ten okres przedłużył świetne rządy Jagiellonów, które powinny się zamykać nie datą śmierci Zygmunta Augusta, ale datą zgonu Batorego.
Anna Jagiellonka przeżyła męża znacznie.
I ?
W dawnych czasach ludzie wierzyli, że są na świecie uczeni wtajemniczeni w arkana białej czy czarnej magii, którzy potrafią dokonać przemiany materii, to znaczy metal pospolity zamienić w metal cenny, poszukiwany.
Jeszcze na początku wieku XVIII -wieku oświecenia - nasz August II
Sas, zapatrzony we wzory francuskiego Króla-Słońce, marząc o wystaw-ności i podbojach, grubo łożył na alchemika Bóttgera, który mu zamiast obiecanego złota dał... porcelanę.
Każdy władca marzył o trzech rzeczach: o złocie w nieograniczonych ilościach, o zdobyciu tajemnic, które go otaczają, o wiecznej młodości w zdrowiu...
Złota potrzebowali królowie, aby panować, prowadzić wojny, podbojami powiększać swe państwa, utrzymywać wspaniałe dwory, zamki, pałace.
Zdobycie tajemnic frapowało władców. Chcieli wiedzieć o wszystkim więcej niż inni ludzie. Więcej niż ludzie mogli wiedzieć o nich. Pragnęli przejrzeć zamiary innych królów, a także ludzi bliskich: członków rodziny, ministrów, wodzów, urzędników, służby, aby znając ich skryte myśli wybrać sobie ludzi najzdolniejszych, a jednocześnie najbardziej wiernych, oddanych. Aby uniknąć wstrząsów, zabezpieczyć się przed zdradą.
Wiecznej młodości i zdrowia pragnęli jak wszyscy ludzie, aby jak najdłużej spożywać owoce swych zabiegów i starań.
Król Zygmunt III Waza był królem Polski i Szwecji, a pragnął jeszcze dla siebie korony carskiej, gdy hetman Żółkiewski wziął carów w niewolę, a na Kremlu przez krótki czas panował młody królewicz Władysław.
Na dworze królewskim zawsze było pełno mędrców i szarlatanów, alchemików, astrologów i wszelakich mistrzów wiedzy tajemnej. Król potrzebował ich pilnie, a równocześnie nie ufał im, więc jął sam księgi przeróżne studiować, próby z kamieniami, rudami, proszkami czynić. Ale złotni-ctwo było jego najbardziej ulubionym zajęciem. Był też wcale zręcznym złotnikiem. Na Wawelu, w baszcie starodawnej, zwanej Kurzą Stopą, miał swój warsztat złotniczy i wielce był nierad, gdy kto z rodziny czy służby ośmielał się przeszkadzać mu w robocie.
Przy obróbce złotych przedmiotów, np. pierścieni, wisiorów, łańcuchów czy przedmiotów liturgicznych zawsze sporo było złotych opiłków, odpadów cennych. Gdy król wracał do przerwanej pracy, najpierw złoto liczył, ważył, czy aby czegoś nie ubyło.
Po pewnym czasie mniej już miał sposobności, a także ochoty do cyzelowania pięknych przedmiotów, cieszyło go jednak nie mniej, gdy z form mniejszych i większych odlewał ciężkie złote cegły, które polerował i z zadowoleniem układał jedne na drugich, ważąc je w dłoni i na szalach, radując oczy połyskiem i mnogością złota.
Król, jako się rzekło, był majstrem zdolnym - pracował sam, aby pomocnikom ciągle na ręce nie patrzeć. Razu pewnego, już na podwieczerz, ktoś zapukał do drzwi zamkniętych szeroką zasuwą. Zygmunt III nie przerywał roboty.
- Kogóż tam diabli niosą? - mruknął niezadowolony.
Pukanie ustało. Raptem posłyszał za sobą szelest i jakby szczęk zasuwy. Obejrzał się. Nie dostrzegł nikogo. W starej, sklepionej wysoko komnacie pociemniało, jakby dzień pogodny zasnuł się z nagła chmurami.
- Co czynisz? - dosłyszał Zygmunt głos skądś z góry. - Złote cegły zlewasz! A święte zebro - gdzie?
Przerażony król szepnął: - Na stole.
- Na ssstole! - syknął przejmujący głos. - W relikwiarzu ma być, któregoś się podjął reperacji!
- Toć i zrobię - przyrzekł struchlały król.
- Zrobisz?!... - szydził tajemny dyszkant. - Złote cegły zlewasz od dawna. Złotego cielca gotóweś wykonać snadnie i jemu się kłaniać!
Król żachnął się i zapamiętał w przerażeniu, a tymczasem po chwili kłęby dymu i płomieni jęły się wydobywać z wąskiego okna baszty zwanej Kurzą Stopą. Ciężkie drzwi wyłamano i wprost cudem odratowano nieprzytomnego króla. Medyk królewski tłumaczył, że snadź siły opuściły króla przy pracy. Ale było inaczej. Król Zygmunt spowiednikowi wyznał prawdę. Spowiednik-jezuita niczemu się zbytnio nie dziwił.
W czasie odnawiania wypalonej Kurzej Stopy zamurowano w stropie szczelinę głęboką, o której nikt przody nie wiedział.
Odtąd król Zygmunt III Waza bał się starożytnego Wawelu, siedziby
duchów i biesów. Coraz częściej przebywał w Warszawie, aż wreszcie tam
się przeniósł na stałe wraz z całym dworem, rodziną, ministrami i służbą.
Drżąc o swe zbawienie - że to złoto ukochał więcej niż święte relikwie -
•otoczył się tłumem księży jezuitów i pod ich wpływem przemożnym pozostał do śmierci.
W czasie pożaru Kurzej Stopy stopiło się wiele złotych cegieł królewskich, które spłynęły złotą strugą przez okno po murze. Do dziś, w pogodny dzień, o pewnej godzinie, świeci szeroka smuga biegnąca od okna Kurzej Stopy — ku dołowi. To świeci złoto wtopione w stary mur, gdzie król Zygmunt III Waza złote cegły odlewał.
Anna Jagiellonka, rodzona siostra Zygmunta Augusta, ostatniego Ja giellona, długo jakoś nie mogła wyjść za mąż. Królewny, księżniczki mają czasem z zamązpójściem okropne kłopoty.
Anna Jagiellonka nie była urodna, usposobienie miała dość przykre, postarzała i wpadła w dewocję. Nawet swój portret kazała zawiesić w kapli cy na Wawelu (do dziś tam się znajduje) i przysłonić firanką, aby go nie wszyscy oglądali.
Gdy ją panowie krakowscy poczęli swatać Henrykowi Walezemu i stawiać jako warunek osiągnięcia polskiej korony - wielkie było bowiem w narodzie przywiązanie do krwi Jagiellonów - Walezy, nie namyślając się wiele, czmychnął nocą z Wawelu i nie stanął, aż dopiero w Paryżu A uczynił to tym chętniej, że czekała tam na niego korona francuska. Tak to panowie krakowscy za jednym razem - króla i kawalera do ręki pięćdziesięcioletniej Anny stracili.
Poczęto się więc oglądać za księciem mniej znanym, nie tak wybrednego francuskiego smaku, który by za blask polskiej korony na wszelkie przystał kondycje.
Ktoś tam podsunął na Radzie Królewskiej dworu: - Może Batory, książę siedmiogrodzki?
- Jak? Batory?
- Ano, niestary, nieżonaty, nie nadto wybredny, niezbyt możny przy tym - nie będzie chyba nosem kręcił, że panna nieurodna, nie pierwszej już, nie drugiej młodości...
Dobrze. Zgodzono się i wysłano agentów na Węgry, aby się przody wywiedzieć poufnie, co i jak, podsunąć zręcznie księciu myśl, że byłby mile widziany...
Tymczasem Anna Jagiellonka, nawet gdy przebywała długie godziny na modłach w kaplicy, też w skrytości serca przemyśliwała o tym, czy za mąż wyjdzie wreszcie, czy nie... i za kogo.
Radziła się astrologów. Ci, wiecznie gwiazd pytając, erygowali figury i tłumaczyli, dlaczego tak jest, jak jest, i kiedy można się odmiany spodziewać. Anna Jagiellonka słuchała mądrych wywodów, coraz częściej usta zaciskając i bez tego wąskie. Potem częściej z wróżbitami przestawała i po prostu z czarownicami, które tajnym lochem, od Smoczej Jamy, wpuszczano na Wawel. Razu pewnego sprowadziła najsławniejszą czarownicę az spod Łysiej Góry. Czarownica poradziła.
- Chcesz przyszłego swego oblubieńca ujrzeć? Uczyń tak: własną ręką. bez niczyjej pomocy ogień nałożywszy, ugotuj trzy potrawy z samych
jarzyn. O północy stół na dwie osoby nakrywszy, stań w pośrodku pustej komnaty i rzeknij: "W imię Ojca, Syna, Ducha - trzy potrawy wnoszę, na wieczerzę proszę!" Patrzaj pilnie, pilnie, czy w blasku świec nie ukaże się postać męska, która trzy razy stół obejdzie i zniknie. To będzie twój przyszły oblubieniec.
I jeszcze jedno radziła czarownica spod Łysiej Góry: noża na stół nie kłaść ani ostrych narzędzi, bo niebezpiecznie.
Jak czarownica radziła, tak królewna uczyniła.
Jarzyn już sporo było w tym czasie w ogrodach królowej Bony na Wawelu. Z gotowaniem własnoręcznym nie szło Annie łatwo. Swąd przypalonej kapusty snuł się od Wawelu po Skałkę, choć Anna nie żałowała słoniny.
Gdy już wszystko było gotowe, Anna wygnała swe służebne spać rychło z wieczora i z wypiekami ceglastymi na bladej twarzy rozpoczęła zlecone obrzędy.
Nazajutrz służebne krzyk uczyniły. Anna Jagiellonka nieprzytomna leżała na pawimencie, z raną na piersiach. Na szczęście gorset sztywny -zasznurowany wysoko - ochronił od głębszego ciosu.
Gdy oprzytomniała, w gniew wpadła zawzięty. Warta przywlokła czarownicę na Wawel.
- Wiedźmo przeklęta! - krzyknęła Anna. - Małom przez ciebie żywota nie zbyła! Końmi cię każę rozerwać, uczepiwszy za nogi.
Czarownica przypadła do nóg królewny: - Miłościwa pani! Pokażcie tę ranę. - Anna rozpięła stanik.
- Nic to - oznajmiła wiedźma. - Do trzech dni się zagoi. Grunt, że był, że przyszedł! -I niespodziewanie poczęła w ręce klaskać i tańczyć wokół podstarzałej królewny.
Annie Jagiellonce gniew już przechodził, ale spytała:
- A skąd ta rana?
- Radziłam, aby noża nie kłaść...
- Nie było noża.
- Jeno co?
- Widelczyk srebrny, bo i jakże jarzyny łyżką jeść? - zgorszyła się królewna Jak wiadomo, od czasów królowej Bony włosko-francuskie oby czaję nastały na dworze.
- Widelczyków też nie wolno. już tam kawaler ma swoje sposoby Panna na ból skazana od początku świata.
Anna Jagiellonka nic złego nie uczyniła wiedźmie. Jeszcze tej samej nocy pragnęła powtórzyć obrzędy, ale czarownica odradziła.
- Nie. Teraz nie pora. Zły czas. Trzeba czekać do księżycowej pełni Wtedy, samotna, o północy w komnacie usiądź pomiędzy dwoma zwier ciadłami. Przy zwierciadłach zapalone świece. Wpatruj się pilnie w zwier ciadło. Gdy cień się przemknie - to on, to t w ó j! I jeszcze jedno - na chyliła się do samego ucha królewny Anny - teraz wolno ci nożyczki mieć Gdy stanie przy tobie blisko, całkiem blisko, kraj szaty utnij niepostrzeżenie i ten znak zachowaj! Będzie dobrze, będzie!... - zachichotała szatańsko. Na pamiątkę i aby się spełniło, daj mi te perły, panno!
Wyciągnęła dłoń, na której widniały tajemne znaki: koła, trójkąty, cy fry. Natychmiast królewski naszyjnik z pereł znalazł się w jej ręce. Podeszła ku oknu, rozwarła je, spojrzała z pogardą na straże i raptem zniknęła, jeno dym zasnuł gęsto komnatę i wiatr szarpnął okiennicami.
Niedługo potem huczne się odbyło wesele w Krakowie. Stefan Batory pojął Annę Jagiellonkę i zasiadł na polskim tronie. Małżeństwo, choć wiekiem nie dobrane, było zrazu szczęśliwe. Książę Siedmiogrodu dumny był, że swe skronie ozdobił koroną potężnego państwa, że mocną ręką powściągnął samowolę magnacką, że jego małżonką została Anna Jagieł lonka, ostatnia z wielkiego rodu królewskiego, jeśli nie liczyć Katarzyny, za Szweda wydanej, przebywającej w Szwecji.
Ale razu pewnego Anna położyła przed mężem drobny okrawek sukna: - Niech obejrzą twe szaty, mężu, aby której czego nie bra kuje.
Gdy skrupulatnie przeglądnięto garderobę królewską, w jednym ciem nym żupanie brak było istotnie lewego rożka, a część odcięta doskonale doń przystawała.
Królowa Anna opowiedziała wszystko... Jakiej to rady udzieliła jej swego czasu czarownica spod Łysej Góry.
Stefan Batory który zaczął jóż tęsknić za małżeńską swobodą, pojął, że nadarza się sposobna chwila. Nachmurzył się i rzekł:
- Stąd wynika snadnie, że z czarownicami w konszachty wchodziłaś. Że gusłami się posługując, moją osobę wciągnęłaś. Nie jest to rzecz chlubna ani dla ciebie, ani dla mnie.
Od tego czasu coraz rzadziej widywał się z małżonką, jął przemyśli -wać o wyprawach dalekich, wojskach wielkich i rozgłośnej wojennej sławie.
Tak się stało. Król, jak nikt inny, umiał prowadzić dzielne, acz nie-karne polskie hufce. Do służby wojskowej powołał chłopów i Kozaków. Rychło zwycięstwa Batorego i jego wodzów zadziwiły świat.
Król był coraz rzadszym gościem w Krakowie. Długimi miesiącami przebywał w obozach, na wyprawach, pod murami zdobywanych miast i grodów. Jako zwycięzca miał wszystko, czego tylko zapragnął. Rosła sława i znaczenie, a równocześnie coraz bardziej wątlały więzy małżeństwa Anny Jagiellonki z Batorym.
Anna nie mogła się pogodzić z losem opuszczonej żony. Ponownie nawiązała znajomości z wróżbitami i czarownicami, a gdy to nie pomagało, w skrajną popadła dewocję. Doniesiono o tym Batoremu. To go tym bardziej odstręczyło od żony.
I tu już milczą kroniki, milczą legendy. Faktem jest, że Stefan Batory panował wspaniale, ale krótko. Zaledwie dziesięć lat. 0 ten okres przedłużył świetne rządy Jagiellonów, które powinny się zamykać nie datą śmierci Zygmunta Augusta, ale datą zgonu Batorego.
Anna Jagiellonka przeżyła męża znacznie.
I ?
W dawnych czasach ludzie wierzyli, że są na świecie uczeni wtajemniczeni w arkana białej czy czarnej magii, którzy potrafią dokonać przemiany materii, to znaczy metal pospolity zamienić w metal cenny, poszukiwany.
Jeszcze na początku wieku XVIII -wieku oświecenia - nasz August II
Sas, zapatrzony we wzory francuskiego Króla-Słońce, marząc o wystaw-ności i podbojach, grubo łożył na alchemika Bóttgera, który mu zamiast obiecanego złota dał... porcelanę.
Każdy władca marzył o trzech rzeczach: o złocie w nieograniczonych ilościach, o zdobyciu tajemnic, które go otaczają, o wiecznej młodości w zdrowiu...
Złota potrzebowali królowie, aby panować, prowadzić wojny, podbojami powiększać swe państwa, utrzymywać wspaniałe dwory, zamki, pałace.
Zdobycie tajemnic frapowało władców. Chcieli wiedzieć o wszystkim więcej niż inni ludzie. Więcej niż ludzie mogli wiedzieć o nich. Pragnęli przejrzeć zamiary innych królów, a także ludzi bliskich: członków rodziny, ministrów, wodzów, urzędników, służby, aby znając ich skryte myśli wybrać sobie ludzi najzdolniejszych, a jednocześnie najbardziej wiernych, oddanych. Aby uniknąć wstrząsów, zabezpieczyć się przed zdradą.
Wiecznej młodości i zdrowia pragnęli jak wszyscy ludzie, aby jak najdłużej spożywać owoce swych zabiegów i starań.
Król Zygmunt III Waza był królem Polski i Szwecji, a pragnął jeszcze dla siebie korony carskiej, gdy hetman Żółkiewski wziął carów w niewolę, a na Kremlu przez krótki czas panował młody królewicz Władysław.
Na dworze królewskim zawsze było pełno mędrców i szarlatanów, alchemików, astrologów i wszelakich mistrzów wiedzy tajemnej. Król potrzebował ich pilnie, a równocześnie nie ufał im, więc jął sam księgi przeróżne studiować, próby z kamieniami, rudami, proszkami czynić. Ale złotni-ctwo było jego najbardziej ulubionym zajęciem. Był też wcale zręcznym złotnikiem. Na Wawelu, w baszcie starodawnej, zwanej Kurzą Stopą, miał swój warsztat złotniczy i wielce był nierad, gdy kto z rodziny czy służby ośmielał się przeszkadzać mu w robocie.
Przy obróbce złotych przedmiotów, np. pierścieni, wisiorów, łańcuchów czy przedmiotów liturgicznych zawsze sporo było złotych opiłków, odpadów cennych. Gdy król wracał do przerwanej pracy, najpierw złoto liczył, ważył, czy aby czegoś nie ubyło.
Po pewnym czasie mniej już miał sposobności, a także ochoty do cyzelowania pięknych przedmiotów, cieszyło go jednak nie mniej, gdy z form mniejszych i większych odlewał ciężkie złote cegły, które polerował i z zadowoleniem układał jedne na drugich, ważąc je w dłoni i na szalach, radując oczy połyskiem i mnogością złota.
Król, jako się rzekło, był majstrem zdolnym - pracował sam, aby pomocnikom ciągle na ręce nie patrzeć. Razu pewnego, już na podwieczerz, ktoś zapukał do drzwi zamkniętych szeroką zasuwą. Zygmunt III nie przerywał roboty.
- Kogóż tam diabli niosą? - mruknął niezadowolony.
Pukanie ustało. Raptem posłyszał za sobą szelest i jakby szczęk zasuwy. Obejrzał się. Nie dostrzegł nikogo. W starej, sklepionej wysoko komnacie pociemniało, jakby dzień pogodny zasnuł się z nagła chmurami.
- Co czynisz? - dosłyszał Zygmunt głos skądś z góry. - Złote cegły zlewasz! A święte zebro - gdzie?
Przerażony król szepnął: - Na stole.
- Na ssstole! - syknął przejmujący głos. - W relikwiarzu ma być, któregoś się podjął reperacji!
- Toć i zrobię - przyrzekł struchlały król.
- Zrobisz?!... - szydził tajemny dyszkant. - Złote cegły zlewasz od dawna. Złotego cielca gotóweś wykonać snadnie i jemu się kłaniać!
Król żachnął się i zapamiętał w przerażeniu, a tymczasem po chwili kłęby dymu i płomieni jęły się wydobywać z wąskiego okna baszty zwanej Kurzą Stopą. Ciężkie drzwi wyłamano i wprost cudem odratowano nieprzytomnego króla. Medyk królewski tłumaczył, że snadź siły opuściły króla przy pracy. Ale było inaczej. Król Zygmunt spowiednikowi wyznał prawdę. Spowiednik-jezuita niczemu się zbytnio nie dziwił.
W czasie odnawiania wypalonej Kurzej Stopy zamurowano w stropie szczelinę głęboką, o której nikt przody nie wiedział.
Odtąd król Zygmunt III Waza bał się starożytnego Wawelu, siedziby
duchów i biesów. Coraz częściej przebywał w Warszawie, aż wreszcie tam
się przeniósł na stałe wraz z całym dworem, rodziną, ministrami i służbą.
Drżąc o swe zbawienie - że to złoto ukochał więcej niż święte relikwie -
•otoczył się tłumem księży jezuitów i pod ich wpływem przemożnym pozostał do śmierci.
W czasie pożaru Kurzej Stopy stopiło się wiele złotych cegieł królewskich, które spłynęły złotą strugą przez okno po murze. Do dziś, w pogodny dzień, o pewnej godzinie, świeci szeroka smuga biegnąca od okna Kurzej Stopy — ku dołowi. To świeci złoto wtopione w stary mur, gdzie król Zygmunt III Waza złote cegły odlewał.
Kopernik, Faust, Twardowski
W tym czasie gdy studentem krakowskiego Uniwersytetu był Mikołaj Kopernik, bawił w Krakowie Twardowski, a za nim przyjechał po kryjomu najsławniejszy w Europie czarnoksiężnik Faust.
Faust chciał skrycie wybadać, czy rzeczywiście Twardowski tak wiele umie i tak wiele może, jak o nim wieści niosą. Zamierzał również
złożyć wizytę Kopernikowi, bo słyszał już o jego tajnych, nowych ideach i wielce się nimi interesował.
Zaraz pierwszego dnia udał się Faust do winiarni Fukiera na Rynku. Bywał tam często Twardowski. Tu trzeba dodać, że stara, liczna rodzina winiarzy Fukierów z dawien dawna mieszkała w Krakowie i prowadziła winiarnię. Dopiero gdy król Zygmunt Waza przeniósł stolicę do Warszawy ruszyli się i oni, słusznie mniemając, że przy królu jegomości zawsze lepsze interesy i protekcje.
U Fukierów w Rynku wino podawano przednie, wybór był znakomity i obsługa rzetelna. Stary Fukier sentencjami sypał, przysłowia, dykteryjki miał na poczekaniu. Na ścianie kazał wypisać szeroko tak:
Każdy lepszy trunek woli. Gdy zaś kiesa nie pozwoli. To oszczędniej DZISIAJ pije, A zaś JUTRO jak król żyje!
Niektórzy z gości nawet sarkali, iz się im jakby do kieszeni zagląda i na przekór zleconej oszczędności chcieli pokazać, że ich stać już dzisiaj na najdroższe trunki, a wszyscy oczekiwali na swe „królewskie jutro".
Nasz cudzoziemski przybysz wmieszał się w tłum szlachty i mieszczan - mieszczanie krakowscy jako stołeczni i edukowani byli przyjmowani wszędzie - usiadł, patrzał i słuchał.
Az tu ruch się uczynił, snadź przybył ktoś znaczny. Nim Faust poznał, kto zaćz - stanął przed nim jakiś rosły jegomość w pięknym kon-tuszu, z wąsami jak u suma, uchylił kołpaka i rzekł:
- Dominus doktor Faust, witam uniżenie! Twardowski we własnej osobie.
Doktor zmieszał się nieco, bo przeczuł, że szlachcic nie tylko go jakimś cudem poznał, ale i myśli jego odczytał - cel, z jakim do Krakowa przybył. Twardowski nie dał po sobie niczego poznać. Staropolską gościnność obserwując, nie baczył na skromne szaty gościa, wziął go pod
ramię, przeprowadził do środkowego stołu i z wielką rewerencją przedstawił zebranym.
Rychło do znacznej doszło komitywy. Gdy się rozochocili, Twardowski stuknął sygnetem w kielich i rzekł:
- Warto by jakąś sztuczką zabawić zacne grono, ale mi nie przystoi przy tak znakomitym gościu i mistrzu. Zresztą, cóż by też go mogło wśród nas zadziwić?
Doktor Faust rozjaśnił uśmiechem swe ciemne oblicze i odpowiedział:
- W Krakowie, jako u nas tylko w akademiach, wszyscy łacinę znają. Az podziw bierze i zazdrość.
- Chyba większy podziw mieć należy dla sztuk naszego mistrza Twardowskiego - wtrącił pewien szlachcic i jął o tych sztukach szeroko rozpowiadać.
Twardowski chciał go uciszyć, ale szlachcic, że już w czubie miał, był uparty. Odczytał głośno ów znany napis na ścianie i zawołał:
- Dziś moje „jutro królewskie"! Wioskę stawiam, pas i czapkę. Wszystkim dzisiaj funduję!
Twardowski błysnął okiem szyderczo i chuchnął fundatorowi w lewe ucho.
Patrzeć... a szlachcic siedzi na tronie, który na stole nagle wyrósł. Szlachcic zrobił się mały, maleńki... Za to koronę dźwiga tak wielką, że głowy podnieść nie może. Łypie oczkami i berłem wymachuje, jakby błagał pomocy.
Śmiech powstał wielki i ciżba wokół środkowego stołu. A tu pająk ogromny opuszcza się z sufitu w dół i o koronę złotą na głowie szlachcica zaczepia nić. Zaczepił mocno i wszyscy widzą, jak korona jedzie w górę niczym po linie, aż znikła za stropową belką pięknie rzezaną. Tron izabe-lowaty utonął w rozlanym winie. Szlachcic zaś jak siedział przy stole, tak siedzi, ale już nie gardłuje, bo podparł się i śpi.
Zebrani, co przedtem struchleli i gęby otwarli, teraz wrzasnęli z radości. Podziwiają swego mistrza, kadzą, sypią pochwałami, a coraz częściej spoglądają na przybysza. O Fauście, choć go nie znali - słyszeli.
Czyżby to był naprawdę Faust? Skromny, małomówny, w lichej, ciemnej sukni...
Faust uścisnął rękę Twardowskiego i powiedział:
- Kraków zowią Paryżem Północy. A właśnie widziałem, jak w Paryżu pewien Murzyn połknął krokodyla już wcale sporego. Skoro tu, u was, już z wieczora takie sztuki się dzieją, cóż dopiero o północy?!
- Nic osobliwego - odparł Twardowski - stary Fukier duchów się boi jak ognia, nie mówiąc już o diabłach. Dałem mu był słowo... Musielibyśmy do mojej groty się udać. Do Groty Twardowskiego. Na Krzer mionki...
- Macie tu jeszcze jednego wielkiego czarodzieja, czarodzieja nauki - stwierdził doktor Faust. - Młody, jeszcze studiuje, a przecie już wielkiej sławy bliski - astronom. Rad bym go poznał.
Twardowski, jak to on, zaraz wąsa odął i gada:
- Astronom? Co tam astronom! Astrologia górą. Astrolog gwiazd się pyta, figury eryguje, losy ludzkie snadnie odgadnie. Astronom zaś co najwyżej zaćmienia obliczy, kiedy i jak, i w kalendarz poda. Praca żmudna, a dużo mniej ludziom przydatna. Chyba ze...
Nie dokończył wywodu, a tu stary Fukier zbliżył się do stołu i zaprezentował młodego uczonego - Mikołaja Kopernika. Doktor Faust rzucił w podzięce złotą monetę do dzbana i z wielką uwagą przysiadł się do nowego gościa. Gadali długo, niegłośno, o sobie tylko wiadomych sprawach. Szlachta jęła się niecierpliwić, bo oczekiwała jakby współzawodnictwa pomiędzy obu czarodziejami. Doktor Faust sięgnął do kieszeni i rzekł:
- Ja się teraz głównie jednym problemem param. Zwie się eliksir młodości. Oto tu zwierzątko... - i wydobył z kieszeni jakby szczura czy łasicę. - To sorellus - objaśnił. - Widzicie, panowie, w jednej połowie ciała jest młody, a w drugiej siwy, zgrzybiały. Nawet oko prawe starcze ma i zgaszone, a lewe żywe, pełne blasku.
Oglądali zwierzątko z uwagą. Faust z Kopernikiem dalej wiedli swe przerwane na chwilę uczone rozmowy. Wreszcie Twardowski głos zabrał:
Warto by tę laskę do kuchni kucharzowi posłać, aby z tej młodej części zrobił pieczonkę na rożnie, a tę starą psom cisnął. Ale gdybyż tak się pomylił, cóż by się stało, panie doktorze?
- Starość, starość nagła i przedwczesna! - ostrzegał doktor Faust
- Skoro tak, lepiej cudaka nie tykać. Szlachcicowi polskiemu szczurów jeść się nie godzi, jako i kiszek nadziewanych, które obce narody za przysmak sobie poczytują.
Późno już było, gdy wyszli z winiarni. Pogodna noc, gwiaździsta, z nowiem błyszczącym. Młody Kopernik stanął przed wieżą Ratuszową i westchnął:
- Gdybym tak mógł teraz na górę pójść i trochę w niebo spojrzeć
- Czemuż by nie ? - zdziwił się Twardowski.
- Straże nie puszczą.
- Głupstwo, Idziemy!
Twardowski, dobrze już mając w czubie, cisnął strażnikom po złotym dukacie i wdrapał się pierwszy na strome schody, a za nim Faust i Kopernik Stanęli na szczycie. Spłoszyli śpiące kawki i patrzyli w granatowy, przedziwnie czysty aksamit nieba, w migotliwe cekiny gwiazd. Długo nikt z nich nie przerywał milczenia. Wreszcie Kopernik, w gwiazdy patrząc, ozwał się jakby do siebie:
- Ciała niebieskie wszystkie są jakoby kule wielkie i mniejsze... Ziemia się obraca, księżyc się obraca i inne planety, a wszystko w naszym układzie krąży razem wokół olbrzymiego, ognistego słońca...
Doktor Faust, sam głęboko edukowany, milczał, nie przerywał ni słowem. Poufna rozmowa z Kopernikiem w winiarni przekonała go już całkowicie. Tylko Twardowski ciągle jeszcze myślał swoje, nie mając do astronomii zbytniego nabożeństwa.
- Jakże to? - spytał. - Ciała niebieskie, co rzekomo swój obrót mają, wszystkie są okrągłej natury ?!
- Uformowane - wszystkie - potwierdził Kopernik. Raptem Twardowski uderzył się w czoło.
- Racja - przyznał niespodziewanie. - Widzę to teraz po mojej głowie. Dyć ona także okrągło uformowana, a czuję wyraźnie, jak mi się we łbie kręci! Wystarczy zatem wina popić i wyjść, jako my, na wysoką wieżę...
I w ten sposób, jak widzimy, choć zgoła całkiem różnymi drogami, Faust i Twardowski doszli do jednego, przyjęli, potwierdzili dopiero się budzącą, nową ideę Kopernika Wielka ta nauka, która wstrząsnęła światem, a z ogłoszeniem jej miał uczony niemałe kłopoty, od których go dopiero śmierć wybawiła - pierwsze znalazła uznanie u czarnoksiężników: Fausta i Twardowskiego, w Krakowie.
Pomnik Mikołaja Kopernika, który się w Krakowie znajduje, dawniej na dziedzińcu starego Collegium, obecnie na Plantach przed Collegium Physicum - przedstawia nam właśnie młodego Mikołaja, jakim był, gdy w Krakowskiej Akademii studiował.
Jan III Sobieski w Krakowie
Po Janie III Sobieskim - królu, hetmanie, żołnierzu - zostało w Krakowie wiele serdecznych śladów
Prochy króla spoczywają w krypcie na Wawelu, na Wawelu też mamy basztę jego imienia, w Ogrodzie Strzeleckim stoi pomnik Jana III, w komnatach Zamku i w muzeach krakowskich podziwiamy wspaniałe trofea wojenne: tureckie namioty, kobierce, oręż, rzędy końskie, znaki buńczuki. Jan Sobieski był jednym z głównych fundatorów kościoła Sw. Anny-wybitnego dzieła architektury w stylu rozwiniętego baroku - dobrodziejem, mecenasem nauki i sztuki. Z Krakowa wyruszył w pamiętnym roku 1683 pod Wiedeń i Kraków go witał po zwycięstwie. W setną, dwusetną, dwusetną pięćdziesiątą rocznicę zwycięstwa pod Wiedniem fundowano w Krakowie spiżowe tablice pamiątkowe - jedna • z piękniejszych znajduje się na murach kościoła Mariackiego - urządzano bogate wystawy pamiątek, obrazów, rycin, uroczyste" parady wojskowe... Na Wawelu w katedrze znajduje się też „Sobieski pod Wiedniem", wykuty w srebrnej blasze według obrazu Jana Matejki, a w barokowym ozdobnym ołtarzu widnieje wizerunek bohatera. Ale więzy z Krakowem zadzierzgnął Jan Sobieski dużo wcześniej, gdy nie marzył jeszcze o sławie wodza i króla. W Krakowie chodził do szkoły razem z bratem swym starszym, Markiem. Jakaż to była szkoła. Nie Akademia - szkoła średnia, kolegium pozostające pod opieką i kierownictwem Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie, szkoła-kolegium, potem gimnazjum - nosiła imię Nowodworskiego. „Nosiła" - to źle powiedziane - nosi, chlubi się do dzisiejszego dnia. Z tym że obecnie to już nie kolegium i nie gimnazjum, tylko - I Liceum Ogólnokształcące imienia Nowodworskiego. A któż to był Nowodworski? Bartłomiej Nowodworski był rycerzem, znakomitym wojownikiem, odznaczył się szczególnie w bitwach pod dowództwem Stefana Batorego, a równocześnie był szczodrym opiekunem nauk. Dla Uniwersytetu Jagiellońskiego uczynił dwukrotne poważne zapisy i stąd jego imieniem nazwano szkołę. Szkoła miała zawsze doskonałą opinię, wybitną kadrę pedagogiczną i wychowanków, którzy wyrastali na tęgich uczonych, humanistów, poetów artystów, pisarzy, profesorów. Łacina i greka obowiązywały od pierwszej klasy w tym gimnazjum typu „klasycznego". Do przedmiotów nauczania należała również retoryka, to jest umiejętność kunsztownego układania i wygłaszania mów wszelakich: politycznych, prawniczych, religijnych. Wykłady z retoryki i ćwiczenia w tym zakresie prowadził profesor Dąbrowski. Bracia Sobiescy pilnie na te zajęcia uczęszczali. Zdarzyło się raz, że w ferworze ognistej mowy, jaką profesor wygłaszał dla przykładu, gdy słowa popierał żywą argumentacją gestów rąk i ruchem całej figury, spadł mu biret z głowy. Skoczyła młódź usłużyć profesorowi, a w tym wyścigu pierwszym okazał się Janek Sobieski. On podał z ukłonem biret mistrzowi. Profesor Dąbrowski włożył biret na głowę i rzekł z uśmiechem: - Dziękuję ci, synu, moją głowę zdobi ten biret, jako głowy wszystkich profesorów. Ale, że czaszka moja łysa, łacno mu się zesunąć... Tobie by się to nie zdarzyło - zanurzył dłoń w bujnej, ciemnej czuprynie chłopca. — Zdolności masz, gniazdo zacne — rycerskie, hetmańskie... Ucz się, pracuj! Nie zapomnij, coś winien pamięci pradziada, hetmana Żółkiewskiego. Wszystko przed tobą. Na twojej głowie może spocząć biret, mitra, infuła, a nawet królewska korona... Życzę ci tego, pamiętaj o tym! Spłoniony chłopiec powrócił na swe miejsce w ławie, a mistrz podjął przerwany wątek wywodu. Minęły lata. Młodzi Sobiescy po ukończeniu krajowej edukacji ruszyli w wojaż, za granicę, pod opieką domowego pedagoga-ochmistrza. Zwiedzili sporo krajów, poznawali ludzi i ich dzieła. Uczyli się. Na wieść 0 śmierci ojca - wrócili do ojczyzny. Starszy Marek zginął rychło na polu chwały w walce z Tatarami. Młodszy Jan kroczył również drogą rycerską, ale chroniła go szczęsna Fortuna - zwyciężał. Zwycięstwami zadziwiał, a w nagrodę w jego ręce wkładano coraz większe godności, zaszczyty, obowiązki: z chorążego koronnego został hetmanem polnym, a niebawem hetmanem wielkim i marszałkiem wielkim koronnym. Zwyciężył także na wolnej elekcji po wygranej chocimskiej 1673 roku i śmierci niedołężnego króla Michała Wiśniowieckiego. Został królem, zdobył koronę. W równe dziesięć lat później, gdy śpieszył z wojskami na odsiecz oblężonemu Wiedniowi i zatrzymał się na krótko w Krakowie - przypomniał sobie profesora Dąbrowskiego i jego słowa prorocze. - A cóż z nim, zali żywię jeszcze ? - pytał. Pobiegł goniec konny z pałacu w Łobzowie na przedmieściu Krako wa, gdzie kwaterował król, do Collegium Maius. - Źywie! - przyniósł wieść goniec - ale złożony niemocą, choro bą... starzec wiekowy... W nawale prac wojennych nie cierpiących zwłoki znalazł król Jan III chwilę sposobną. Osobiście pośpieszył do swego ongiś profesora. Pochy liłsię do rąk starca. - Spełniło się wszystko - rzekł - coś przed wielu laty, czcigodny mistrzu, ojcze, wyprorokował. Prorokujże dalej i pobłogosław, proszę, przed tą trudną, wielką wyprawą. - Zwyciężysz! - rzekł starzec. - Wierzę w to mocno. A ja nie zemrę rychlej, niż czyn twój się spełni. I tak się stało. Gdy opromieniony chwałą pierwszego w świecie bohatera wracał Jan III z wyprawy i ponownie stanął kwaterą w Krakowie, tym razem na Wawelu — nie zastał już starego profesora przy życiu - Kiedy zmarł ? - pytał żywo król. - Dwunastego września, pamiętnego dnia i roku wiedeńskiego zwycięstwa - odpowiedziano królowi. Heyduk Bronisław zdjęcia http://www.wilanow-palac.pl |
Legenda o żOłtej ciżemce
Gdy w 1867 roku w kościele Mariackim trwały prace konserwatorskie, dokonano niezwykłego odkrycia. Za ołtarzem Wita Stwosza znaleziono zakurzony, żółty trzewik. Po długich poszukiwaniach udało się odkryć jego historię.400 lat wcześniej w jednej z wiosek pod Krakowem mieszkał chłopiec o imieniu Wawrzek. Jego ulubionym zajęciem było rzeźbienie i gdy tylko znalazł kawałek drewna, od razu zabierał się do pracy. Pewnego dnia rzeźbienie tak go pochłonęło, że krowa, której miał pilnować, zniszczyła zboże na polu należącym do proboszcza. Wawrzek tak się przestraszył, że postanowił nie wracać do domu i uciekł do lasu. Szedł długo, aż w końcu znalazł się w Krakowie. Tam biednego chłopca przygarnął kanonik. Jednak gdy zobaczył, jak Wawrzek rzeźbi w drewnie, postanowił oddać go na naukę do przebywającego w Krakowie mistrza - Wita Stwosza. Wawrzek bardzo szybko się uczył i mistrz pozwolił mu wziąć udział w pracach nad głównym ołtarzem do kościoła Mariackiego. Niebawem warsztat odwiedził sam król Kazimierz Jagiellończyk. Widząc ogromny talent chłopca, postanowił go nagrodzić i podarował mu wymarzone żółte trzewiki.Szczęśliwy Wawrzek włożył je na uroczystość odsłonięcia ołtarza. Tuż przed przybyciem króla zauważono, że figura św. Stanisława nie ma pastorału. Gdy chłopiec wspiął się na rzeźbę, aby uzupełnić brakującą część, trzewiczek zsunął mu się ze stopy i spadł za ołtarz. Odnaleziono go dopiero po wspomnianych 400 latach, a historia żółtej ciżemki jest opowiadana do dzisiaj. Autor: Domi
Malarz Najbardziej Krakowski Którego malarza można nazwać najbardziej krakowskim? - Chyba Michała Stachowicza. Stachowicz rysował i malował przede wszystkim to, co go łączyło z rodzinnym Krakowem. Ze szczególnym upodobaniem oddawał oglądane wówczas sceny historyczne na tle starej architektury krakowskiej. Na przykład: Przysięga Tadeusza Kościuszki na Rynku krakowskim. Powrót spod Racławic, Wjazd księcia Józefa Poniatowskiego do Krakowa itd. Malował bohaterów, wodzów, rajców, lud krakowski i swoje miasto. Za jego czasów stał jeszcze Ratusz krakowski, wszystkie bramy miejskie,mury i liczne baszty. Michał Stachowicz był malarzem zdolnym i płodnym, ale prawdziwych wyżyn nie osiągnął, bo brakowało mu szkoły. Poza Kraków nigdy nie wyjeżdżał, był na poły dyletantem, samoukiem. Mimo to szereg jego obrazów ma wartość pierwszorzędną, przede wszystkim historyczną. Zapowiada Kossaków i Matejkę. Jest początkiem narodowej sztuki w formie i treści. Jego obrazy możemy oglądać w Muzeum Narodowym, w kościołach, domach, pałacach krakowskich. Przy ulicy Grodzkiej, po prawej ręce idąc od Rynku, znajduje się dom, oznaczony pamiątkową tablicą, w którym mieszkał i pracował. Stachowicz, choć, jak się rzekło, malarz nieuczony, miał znaczne wzięcie, roboty wiele. A tak był ambitny i o sobie górnie myślący, że nawet do ożenku nie miał głowy i czasu. Raz do przyjaciół, gdy go o to pytano, rzekł tak: - Ostatecznie, czemu nie? Ale sami widzicie, moi drodzy, czasu na to potrzeba, zabiegów, konkurów... A mamże to czas?! Robota robotę goni. A ileż w głowie pomysłów! Obym tylko część mógł rzucić na płótno - byłbym szczęśliwy. Pracuje mi się coraz lepiej. Nawet sam biskup jegomość chwalił, także burmistrz, panowie rajcowie... Jęli mu przyjaciele basować, przyświadczać, a nasz Stachowicz bardzo to lubił i tym mocniej w myślach swych w górę się piął, ku gwiazdom... A przecie spódniczka - nisko... (W tym czasie, na przełomie XVIII i XIX wieku, kobiety nie chodziły jeszcze po Giewontach i nie zajmowały wysokich stanowisk.) Pewnego razu przybyła do Stachowicza nie znana mu niewiasta, nie pierwszej już młodości. - Słyszałam, że waszmość chcesz się żenić - gada od progu. -Ja też gotowam się wydać i może być właśnie za pana... I co pan na to? Nasz malarz, choć zwykle w sobie zadufały, zgłupiał. Rezolutna niewiasta do słowa mu przyjść nie daje. (Były już wtedy takie, były!) I co powiecie, moi państwo? Ożenił się Michał Stachowicz i właśnie nie z inną, tylko z tą, która mu się sama oświadczyła. Czas pewien, nawet niemały, nie najgorsze to było małżeństwo. Ale ostatecznie poróżniło ich to, że pani małżonka żadnego nie miała zrozumienia dla jego sztuki. Gdy psotny kot, uciekając, szybę w oknie stłukł lub wiatr - a okna się wtedy otwierały na zewnątrz - pani Stachowiczowa bez skrupułu brała pierwszy lepszy obraz i zatykała nim dziurę. Coraz bardziej stawała się zła, swarliwa, a tego żaden człek-domator nie zniesie, choćby i święty był! Gryzł się więc nasz malarz krakowski, z ręki wypadały mu pędzle, a małżonce - garnki. Razu pewnego poskarżył się księdzu kanonikowi (w tym czasie malował w pałacu biskupim Większe jakieś obrazy), że już dłużej ze swą ślubną wytrzymać nie może. - Księże kanoniku - żalił się prawie ze łzami - zła, niedobra, a przecie nabożna... Co dzień prawie zakonnice nawiedza w klasztorze panien augustianek na Kazimierzu. Rzecz doszła do samego biskupa Pawła Woronicza - męża uczonego. Biskup raz jeszcze wysłuchał smutnej opowieści Stachowicza i rzekł: - Na czas pewien można by cię odsunąć od swarliwej żony. - Eminencjo! Ja nie mogę się ruszyć z Krakowa. Raz, żem umiłował rodzinne miasto, po wtóre, że robotę mam. - Tedy ją odsuniemy. A godzisz się na to ? - pyta ksiądz biskup. - Za dobrodziejstwo to sobie poczytam! - zapewnił gorąco Stachowicz. Gdy niebawem nastało święto, pani Stachowiczowa, nie uwarzywszy obiadu ani wieczerzy, zawarła drzwi mocniej, niż należało, i udała się, jak zwykle, do kościoła, a potem do znajomych sióstr klasztornych. Przyjęły ją panny augustianki nawet chętniej niż zwykle. Swarliwa żona naplotkowa-ła, napomstowała i zabiera się ku wyjściu. A tu furtianka gdzieś zapodziała klucze i wyjść nie sposób. Szukając kluczy i sama się zagubiła. Stachowiczowa żąda kowali, ślusarzy, sama do bramy się bierze, byle jej łom i siekierę dać! Zakonnice wszelkie takie rzeczy skrupulatnie przed nią skrywają, a gdy nie ustępuje, przełożona wyznaje, że jej wypuścić nie może, bo właśnie taki odebrała od swej zwierzchności duchownej rozkaz. Strach pomyśleć, cóż dopiero mówić, co się tej nocy i następnych dni w klasztorze panien augustianek działo. Baba wpadła w szał, pieniła się, złorzeczyła, wzywała wszelkie moce piekielne! Tak było przez tydzień, póki w chorobę nie wpadła. Wtedy się uspokoiła. Z choroby już nie wyszła. Umarła w klasztorze. O tej historii złej żony wspomina Ambroży Grabowski, zasłużony pamiętnikarz i księgarz krakowski. Komentuje zaś tak: „Było wprawdzie w tym nadużycie, bo prawo nie zna takiego uwięzienia, ale niewielka obraza złą babę za furtą przytrzymać!" Zmieniły się czasy, zmieniły!... Dziś to brzmi jak legenda. Heyduk Bronisław (ur. 1909, zm. 1984) – pisarz, malarz obrazów o tematyce przyrodniczej Obrazy Michał Stachowicz (ur. 14 sierpnia 1768 w Krakowie, zm. 26 marca 1825) – malarz i grafik epokiromantyzmu. |
Legenda o Pałacu Krzysztofory
Ze znajdującym się na Rynku Głównym Pałacem pod Krzysztofory związanych jest kilka krakowskich legend. Jedna z nich mówi, że kamienica należała doKrzysztofora, który parał się magią. Pod nią znajdować się ma sieć obszernych piwnic i korytarzy, ciągnących się także pod Rynkiem Głównym, aż do Kościoła Mariackiego. Tam właśnie Krzysztofor przechowywać miał złoto. Pewnego razu młoda kucharka zapędziła się do tych lochów, chcąc złapać uciekającego przed nią koguta. Kiedy straciła go z oczu, postanowiła wracać, lecz wówczas drogę zastąpił jej kogut przemieniony w diabła. Pokazał on kucharce złoto i pozwolił jej napełnić nim fartuch. Postawił jeden warunek, młoda dziewczyna nie mogła obejrzeć się za siebie. W kucharce zwyciężyła jednak ciekawość i złoto przemienić się miało w śmieci (wg innej wersji, zatrzasnęły się wówczas drzwi do podziemi i mimo, że dziewczyna zachowała złoto, straciła piętę).
Legenda o skarbach krzysztoforskich
Przed laty w Krakowie w pięknej kamienicy mieszkał alchemik Krzysztof. Wtedy w piwnicach działy się podobno dziwne rzeczy, a sam właściciel gromadził w nich niezliczone skarby. Wielu mieszkańców miasta właśnie wtedy zaczęło nazywać kamienicę Krzysztoforami, a nazwa ta przyjęła się całkowicie, gdy kilka lat później umieszczono na fasadzie budynku figurę świętego Krzysztofa.Z czasem Krzysztofory stały się siedzibą ważnych osobistości i często odbywały się tu przyjęcia. Na jedno z nich młoda kucharka miała ugotować rosół. Ale kogut, z którego miał zostać przygotowany obiad, wyrwał się dziewczynie z rąk i uciekł po schodach do rozległych piwnic. Kucharka ruszyła za nim, jednak klucząc wśród ciemnych korytarzy zgubiła drogę. Aż nagle dostrzegła jakiś błysk i przed nią stanął kogut z rogami na głowie. Przelękła się ogromnie, gdyż był to sam diabeł! - Nie bój się mnie. Za to, że mnie nie zabiłaś, dostaniesz tyle złota, ile uniesiesz. Ale jest jeden warunek, nie możesz obejrzeć się za siebie - powiedział diabeł i napełnił kucharce złotymi monetami cały fartuszek.Rozradowana dziewczyna ruszyła w drogę. Już była przy samych drzwiach, już miała przekroczyć próg, gdy ciekawość w niej zwyciężyła i spojrzała za siebie. Wtedy ciężkie drewniane drzwi zatrzasnęły się z hukiem i odcięły kucharce piętę. Skarby jednak zostały w jej fartuszku.W podzięce za ocalenie od diabła, dziewczyna ufundowała w kościele Mariackim kaplicę. A pozostałe skarby podobno nadal zalegają w piwnicach Krzysztoforów i czekają, aż ktoś je odkryje.Autor: Domi www.bajkowyzakatek.eu |
Legenda Wskrzeszenie Piotrowina
Wskrzeszenie Piotrowina
Legenda o Sadzawce Św. Stanisława
Sadzawka św.Stanisława przy kościele na Skałce
Postać św. Stanisława wiąże się z Kościołem Paulinów Na Skałce w Krakowie. Według legendy, to właśnie przed ołtarzem tego kościoła w XI wieku zginął krakowski biskup. Zabić go miał król Bolesław Śmiały w zemście za nałożoną na niego klątwę.
Na dziedzińcu klasztoru znajduje się sadzawka św. Stanisława zwana tez Kropielnicą Polską. Pośrodku niej stoi barokowa figura biskupa z I połowy XVIII wieku. Według legendy do sadzawki zostały wrzucone posiekane szczątki biskupa Stanisława, których przez trzy dni pilnowały orły. Czerpana z sadzawki woda miała mieć właściwości uzdrawiające, zwłaszcza choroby skóry i oczu.
Przeświadczenie o cudownej mocy wody przetrwało przez wieki. Przybywali tu ludzie z całej Polski, by doświadczyć łaski uzdrowienia. Obecnie, przez znaczną część roku w sadzawce nie ma wody.[ przez Niezapominajka]
Legenda o Krzyżu na Salwatorze
Legenda o biednym grajku i Bożym miłosierdziu.
Istnieje legenda związana z obrazem -Chrystus na krzyżu- (1605) Kaspra Kurcza z romańskiego kościoła Najświętszego Salwatora na krakowskim Zwierzyńcu. Według legendy pod ten krucyfiks często przychodził modlić się ubogi skrzypek. Swą skromną muzyką starał się chwalić Pana i, jak potrafił, ulżyć mu w cierpieniu. Wzruszony Chrystus, widząc biedę pobożnego grajka, postanowił mu pomóc. Przy nadarzającej się okazji zsunął z figury Umęczonego jeden z drogocennych trzewików i rzucił go pod stopy grajka Według niej ubogi grajek widząc zesłany mu trzewik miał się zafrasować, czując się niegodnym tak wielkiego daru. Obawiał się on, że zostanie posądzony o kradzież, nie miał bowiem żadnych świadków tego wydarzenia. Bóg założył więc trzewik z powrotem Chrystusowi Gdy innym razem skrzypek pojawił się pod krucyfiksem zastał tam tłum ludzi. Gdy tylko zaczął grać na swych lichych skrzypkach, na oczach wszystkich zebranych złoty trzewik ponownie zsunął się do jego stóp. |
Po tym wydarzeniu nikt nie wątpił o uczciwości małego grajka i cudzie, który miał miejsce w świątyni. Według legendy pod ten krucyfiks często przychodził modlić się ubogi skrzypek. Swą skromną muzyką starał się chwalić Pana i, jak potrafił, ulżyć mu w cierpieniu. Wzruszony Chrystus, widząc biedę pobożnego grajka, postanowił mu pomóc. Przy nadarzającej się okazji zsunął z figury Umęczonego jeden z drogocennych trzewików i rzucił go pod stopy grajka. Ten uradowany, zawinąwszy złotości w płótno, którym dotąd owijał skrzypce, pobiegł zaraz sprzedać nieoczekiwany dar na targu. Jednak skarb biedaka zwrócił powszechną uwagę. Został oskarżony o świętokradztwo, co w tamtym okresie karane było karą śmierci. Jako skazany miał prawo do ostatniej prośby. Nieszczęśnik poprosił, by pozwolono mu raz jeszcze zagrać przed krucyfiksem. Ledwie rozległy się pierwsze dźwięki muzyki, a ze stopy Pana Jezusa zsunął się drugi złoty trzewik i upadł przed grajkiem. Widząc ten cud, nikt nie miał wątpliwości co do uczciwości grajka. Pozwolono mu zachować otrzymany od Boga trzewik, jednocześnie oczyszczając z wytoczonych zarzutów. To właśnie tę scenę widać na salwatorskim obrazie. Według późniejszych przekazów księdza Piotra Hiacynta Pruszcza (Volto Santo Salwatora, 1650r, Krucyfiks, który „wzięty iest do Włoch do Sirolu”), w XVII wieku krucyfiks przeniesiono do Włoch, do Sirolo, niedaleko Loreto. Na jego miejsce pojawił się obraz Chrystusa i skrzypka, który do dziś przypomina o hojności i miłosierdziu Boga. Wiosną 1926 roku badacz Władysław Semkowicz w poszukuwaniu opisywanego krzyża dotarł do krucyfiksu z Sirolo. Odnalazł go jednak nie w Sirolo, lecz w pobliskiej Numanie, w sanktuarium kościoła Świętego Krucyfiksu, gdzie jest czczony.[ zapis:Niezapominajka] |
Niezatarty ślad
Królowa Jadwiga, córka Ludwika Węgierskiego i Elżbiety z rodu Piastów, siostrzenica Kazimierza Wielkiego, pierwsza żona Władysława Jagiełły, to niewątpliwie jasną postać naszej historii. Budzi szacunek jako szczodra fundatorka zreorganizowanej Akademii Krakowskiej, jako współ-twórczyni unii polsko-litewskiej, jako żywo współczujący ludzkiej niedoli człowiek Odczuwała wszelką niedolę bez różnicy urodzenia, majętności i stanu. Rzecz to niecodzienna i walor ten nie upadł po upływie kilkuset lat. Jadwiga była zawsze gotowa bronić słabych i uciśnionych. Jak mało kto znała cenę ludzkiego nieszczęścia, ludzkich wzruszeń. Gdy oddział wojsk królewskich zniszczył mizerną uprawę biedaków, interwencja królowej odnosi szybki skutek. Jagiełło spełnia życzenie małżonki, wynagradza szkody. Oczekuje uznania, pochwały... Jadwiga dziękuje mężowi, a równocześnie zapytuje: A któż im za ich łzy zapłaci? Jakąż cenę mają łzy? Czy można krzywdę wynagrodzić w pełni, wyrównać bez reszty? Nagiego topielca przykrywa Jadwiga własnym płaszczem. Bez wahania i odrazy zbliża się do wyrobników, chłopów, opuszczonych, zaniedbanych dzieci. I oni wszyscy bez lęku zbliżają się do niej. Jest sprawiedliwa i czuła zarazem. Sądy jej są dojrzałe i pełne miłości. Śmierć w kwiecie wieku dorzuca jej czaru, stroi jej głowę nimbem poezji. Nie była kobietą ascetyczną, surową w rozumieniu średniowiecznej świętości. W piersiach jej biło serce nieobojętne na uroki świata. Umarła młodo in odore sanctitatis - uważana za błogosławioną. Wiele legend jak zielony bluszcz oplata jej krótkie życie. Oto jedna z nich: Orszak królowej i ona sama znajdują się poza murami Krakowa. Na przedmieściu, na tak zwanym „Piasku" za bramą Szewską, buduje się kościół. Jadwiga pragnie się przyjrzeć budowie. Jak to u niej w zwyczaju, więcej niż murom i miejscu przygląda się ludziom. Zwraca jej uwagę zatroskane oblicze jednego z kamieniarzy, zajętego przy obróbce wielkich ciosów piaskowca. Wdaje się z robotnikiem w rozmowę i dowiaduje o chorobie jego żony, o trosce ojca z powodu pozostawionych bez opieki dzieci. Królowa współczuje rzemieślnikowi, poleca ochmistrzyni udzielić rodzinie jego pomocy. To jej nie wystarcza. Czułe serce pragnie także osobistej, doraźnej pomocy. Opiera stopę na wilgotnym kamieniu, rozkazuje odjąć złotą klamrę z trzewika i wręcza ją zatroskanemu ojcu. Kamieniarz długo nie może ochłonąć, przyjść do równowagi, podjąć przerwanej pracy. Upuścił kamieniarski młot, który ściskał w twardej dłoni klejnot, patrzy z podziwem i radością. Przerzuca wzrok na szary głaz, gdzie przed chwilą stała szczupła stopa królowej. Wypatruje jej śladu. By się nie zatarł, chwyta za młot i ostrożnie, z nabożeństwem wykuwa wgłębienie, wizerunek stopy królowej - swej dobrodziejki. Wielki głaz obrabia w regularną bryłę. Odkuty ślad umieszcza na zewnątrz muru, w jego licu. Na pamiątkę niezwykłego przeżycia, niezwykłej pomocy, królewskiego daru. Dla siebie to czyni, dla swej rodziny. Cieszy się z pomysłu i wykonanej pracy. Gdy mur wzrósł wyżej, kamieniarz zwierza się z tego, co uczynił, majstrowi i kolegom-czeladnikom. Pokazuje im ów ślad wrośnięty w cokół budowy. Rychło potem wokół wznoszonych murów kościoła gromadzi się biedota z przedmieść. To nie kamieniarz wyrył narzędziem wgłębienie - stopa królowej została odciśnięta... Wszyscy widzą to, co widzieć pragną. Wzruszeni, stroją kwiatami cudowny ślad. Gdy niedługo potem żałobna wieść drąży głęboki ból wśród wszystkich stanów królestwa, pielgrzymki do kamienia nie ustają. Tu bliżej niż na zamknięty, odległy Wawel. Tu pani była także... Tu jest jej ślad... Coraz częściej mówi się, że zgasła osoba wybrana, błogosławiona... Że powinna być wyniesiona na ołtarze. Przewidujący zakonnicy żelazną kratą chronią cenny ślad. Z wielu względów radują się, że właśnie ich budowa uzyskała pamiątkę, jakiej nie zniszczy łatwo czas ani chytry, brutalny najeźdźca. Królowa Jadwiga, której prochy spoczywają w białym marmurowym sarkofagu w katedrze na Wawelu, wiele pozostawiła śladów w naszym mieście. Najtrwalszy - to królewski dar, jej osobiste klejnoty, na cele Krakowskiej Akademii, która od tej chwili - od r. 1400 - rozrosła się i rozpalała coraz potężniejszy płomień wiedzy. Ślad stopy królewskiej na szarym, kamiennym cokole kościoła Ojców Karmelitów Na Piasku pozostał także. Możecie go dojrzeć: widnieje nisko, pod gęstą żelazną kratą, w którą - mijając - wetknijmy kwiat. Heyduk Bronisław |
Legenda o wianie Św. Kingi
Uczta u Wierzynka
http://www.polskaniezwykla.pl
Okazuje się, co już po wielekroć zostało stwierdzone i sprawdza się nadal, że spór każdy, nawet ostry, można złagodzić, usunąć bez śladu, aby tylko dobra wola była po obu stronach, a mediatorzy, rozjemcy, by mieli powagę należytą, znaczenie, znajomość rzeczy i życzliwość ludzką.
Mamy tego piękny a wymowny przykład za rządów naszego Kazimierza Wielkiego, zwanego także Sprawiedliwym. Siostrzeniec Kazimierza - król węgierski. Ludwik - ojciec Jadwigi,
naszej później królowej, miał od dłuższego już czasu ostre zatargi z cesarzem. Zatargi graniczne. Wiadomo, kraje węgierskie stykały się z czeskimi i austriackimi, czyli - jak dawniej mawiano - rakuskimi.
Cesarz przesiadywał przeważnie w Pradze, a jednocześnie przewodził wszystkim książętom niemieckim całej Rzeszy.
Ludwik, król węgierski, panował wówczas nad rozległymi krajami; do jego korony należały: Węgry, Siedmiogród, Dalmacja, Kroacja, Serbia i Bośnia. Spór zaogniał się, groiiło wojną pomiędzy Cesarstwem a Węgrami. Na szczęście w sprawę wdał się król Kazimierz, jak wiemy, znakomity gospodarz, organizator, polityk, co nawet ze straty umiał wyciągnąć korzyści.
Kazimierz przez swych zaufanych tak biegiem sprawy pokierował, że obie strony: cesarz Karol IV i król Ludwik - zgodzili się na rozjemstwo, sąd polubowny, a do czasu ogłoszenia wyroku zobowiązali się hamować wszelkie scysje, powściągać wybryki, swawole, zatargi.
W interesie Stolicy Apostolskiej też, oczywiście, leżało zażegnanie sporu pomiędzy katolickimi krajami, przeto papież Urban V wyraził zadowolenie z polityki Kazimierza Wielkiego i jego osobę wysunął jako przewodniczącego komisji rozjemców.
W tym stanie rzeczy zaufani ludzie króla Kazimierza - wśród których nie brakowało książąt, a osobliwie księżniczek - mogli prowadzić spokojnie swą pracę nad dziełem pokoju. Przekonano cesarza, że każda wojna niesie grozę, ryzyko, śmierć i zniszczenie, że lepiej szukać innego sposobu rozwiązania sporu - po prostu... się ożenić...
„Panna młoda, piękna, posażna... Słowianka, Polka, wnuczka Kazimierza Wielkiego, córka księcia Bogusława. A jaki dom, jacy rodzice, jacy krewni, powinowaci, to już najlepiej przekonać się osobiście, samemu, jeszcze przed ślubem odwiedzając ten piękny, bogaty kraj - Polskę Kazimierza Wielkiego". -Tak szeptali swaci i swatki.
Nie oparł się cesarz kuszącym obietnicom, opisom panny i jej ojczyzny. Wysłał do Krakowa swych posłów z prośbą o rękę młodziutkiej Elżbiety, obiecując - gdy otrzyma zgodę - osobisty przyjazd do stolicy Polski, o której słyszał już wiele.
Na wiosnę 1363 roku jakby się bania rozbiła nad Krakowem z królami i książętami. Przybyli do naszego miasta jako goście Kazimierza Wielkiego: król Ludwik Węgierski z małżonką królową Elżbietą, Waldemar, król duński, a także książę Bogusław V z żoną i córką oficjalnie już zaręczoną cesarzowi. A nadto liczni książęta ze Śląska i Mazowsza oraz - niespodziewanie - także Piotr, król Cypru i Jerozolimy, który tak niesłychany zjazd koronowanych głów w Krakowie chciał wykorzystać do własnych celów - agitując za nową wyprawą krzyżową.
Wszyscy czekali na „pana młodego", na cesarza. Przybył rychło. Przed wjazdem do stolicy zatrzymał się w Olkuszu. Wyjechali panowie i co przedniejsze rycerstwo naprzeciw, na powitanie. Panna młoda z rodzicami, królami, książętami czekała, otoczona tłumem mieszkańców miasta, przed bramami Krakowa. Kazimierz Wielki ze swym orszakiem - na stokach Wawelu.
Cesarz, pan młody, nie wiadomo, czym więcej się zachwycał: pięknością narzeczonej, jej obejściem, manierami, bogactwem widocznym na każdym kroku, czy ogromem miasta i jego zasobnością, czy też powagą, dostojeństwem Kazimierza Wielkiego, jego Rady Koronnej i jego siedziby - zamku i katedry na Wawelu. Cesarz, który swą liczną asystą, złożoną ze znakomitych mężów i rycerzy, chciał zapewne zaimponować w Krakowie — nie taił zachwytu i faktu, że to - przeciwnie — jemu zaimponowano.
Juz na trzeci dzień po przyjeździe odbył się ślub uroczysty w katedrze na Wawelu - cesarza Karola IV z księżniczką Elżbietą. A potem przez trzy tygodnie nieprzerwanie odbywały się jakby „Wiosenne Dni Krakowa": biesiady, turnieje, zawody, tańce, popisy chórów, pieśniarzy i rapsodów. Na zakończenie uroczystości wystąpił z zaproszeniem rajca miejski Mikołaj Wierzynek, piastujący także funkcje żupnika wielickich kopalni. Zaproszenie zostało przyjęte.
Dostojni goście w otoczeniu dam dworu i rycerstwa przybyli do
domu Mikołaja Wierzynka na Rynku Głównym w Krakowie. Gdy stanęli
wokół ogromnych biesiadnych stołów i marszałek koronny chciał usadowić gości jak należało, rozpoczynając od pierwszego miejsca, przeznaczonego dla cesarza, zatrzymał go Mikołaj Wierzynek, skłonił się nisko, podziękował za zaszczyt, jaki spotyka jego dom i cały stan mieszczański Że to nie tylko królewski Wawel może przyjmować tak znakomitych gości, ale i mieszczanie krakowscy, oświeceni i stojący w prawach na równi ze szlachtą i rycerstwem...
A gdy tę rzecz zebrani - olśnieni przepychem i piękną łaciną — zy wym aplauzem potwierdzili -Wierzynek dodał:
- Jak wiemy, na wszystkich dotychczas biesiadach Jego Cesarska Mość jako gość naszego monarchy zajmował pierwsze miejsce. Tu, w domu moim, uniżenie proszę, aby było inaczej, aby Kazimierz Wielki miłościwie nam panujący zajął pierwsze miejsce, bez uchybienia godności cesarskiej. A przyczyna w tym, ze cesarzowi jako „panu młodemu" przystoi zasiąść razem z piękną małżonką obok gospodarzy. Tak obyczaj każe. A gospodarzy tu dwóch: król Kazimierz Wielki, gospodarz Kraju i miasta, i ja, skromny rajca krakowski, gospodarz tego domu i sługa wszystkich państwa i pospólstwa w mieście stołecznym Krakowie.
Cisza raptem zapadła, a potem krzyk się podniósł radości i zdumienia. Wywodowi Wierzynka nikt wszakże nie mógł odmówić słuszności. Żywo przyklasnął cesarz i król Ludwik - aplauz powstał powszechny.
I tak według koncepcji Wierzynka wszyscy zajęli miejsca od pierwszego do ostatniego. Uczta przeciągnęła się do późnej nocy. Spełniano mnogie toasty. Potrawy i napoje z kuchni Wierzynka dogadzały największym smakoszom, najdelikatniejszym podniebieniom. Gdy wesołość doszła do szczytu - Mikołaj Wierzynek stuknął pierścieniem w kielich i ponownie poprosił o głos:
- Pragnę jeszcze przypomnieć, że Wysoka Komisja Rozjemcza, której przewodniczy właśnie król Kazimierz Wielki, więc i z tego tytułu pierwsze tu zajął miejsce — nie ogłosiła jeszcze decyzji w przedmiocie sporu, a może chwila byłaby ku temu sposobna...
- Słusznie - rzekli cesarz i król Ludwik Węgierski. - Czekamy na werdykt.
Kazimierz Wielki spojrzał na swych doradców - królów i książęta, a ujrzawszy ich jednomyślność, obwieścił:
- Decyzję ogłaszam - spór wygasł. I oby się już nigdy nie narodził!
Wojny staczają zaślepieni głupcy, szczęśliwe kraje kojarzą małżeństwa!
- zakończył pięknym łacińskim wierszem.
Werdykt ogłoszony przez Kazimierza Wielkiego dał asumpt do no wych toastów i powszechnej radości. Wiwatowali goście Mikołaja Wie-rzynka w jego domu, a przed domem, na ogromnym Rynku krakowskim, radował się i biesiadował przy pieczeniach z rożna i beczkach węgierskiego wina — cały dosłownie Kraków.
Na zakończenie uczty Mikołaj Wierzynek rozdał, na pamiątkę, pomiędzy biesiadników, swych gości, całą srebrną zastawę; puchary, dzbany i mnóstwo klejnotów. Wszyscy zostali obdarowani. A gdy się goście rozjechali, powrócili do swych domów, do swych krajów - o pobycie w Krakowie, o uczcie u Wierzynka, długo jeszcze opowiadano, gawędzono na dworach europejskich. Sława rosła.
I pomyślmy: rok 1363 i rok 1977. Sześć wieków minęło z okładem, a w Krakowie nadal żyje pamięć nie tylko Kazimierza Wielkiego, budów niczego Polski, którego piękny monogram zdobi Sukiennice i bramę katedry na Wawelu - żyje także pamięć i tradycja Mikołaja Wierzynka.
W tym samym miejscu, w jego domu przy Rynku Głównym, mieści się znakomita restauracja i kawiarnia. Podtrzymuje nadal sławę polskiej kuchni i gościnności. „Wierzynek" i teraz zdobywa uznanie wśród swoich i obcych.
Zjazd królów i książąt w Krakowie, sławna uczta u Wierzynka - to wdzięczny temat dla historyków i malarzy. „Ucztę u Wierzynka" malował sam mistrz Jan Matejko, a także jego uczniowie ze szkoły historycznego malarstwa. Jeden z tych obrazów - wielkie w formacie płótno - pędzla Bronisława Abramowicza zdobi główną salę, zwaną Rycerską, w restauracji „Wierzynek" w Krakowie.
Bronisław Heyduk
Legenda o rycerzach śpiących pod Wawelem
Bolesław Chrobry w ogrodach Wawelu
Krakowianie to wiedzą że pod Wawelem spią rycerze.
„Raz w roku z podziemi zamku dochodzi wyraźnie rżenie koni, rozkazy i wojenną wrzawę . Wtedy to właśnie Bolesław Chrobry o północy wychodzi na wawelski dziedziniec i przechadza się po zamkowych podworcach. Gdy w czasie swoich spacerów spotka go jakiś dobry człowiek, to Chrobry odchodzi szczęśliwy, jeżeli natomiast spotka człowieka który jest zły, to Bolesław Chrobry odczuwa przeraźliwy bunt , strach i żal i wtedy wrzawę dochodzącą z podziemi słuchać wyraźniej.
Mówi się też, że gdy jakieś nieszczęście ma spotkać naród to z podziemi dochodzą przeraźliwe jęki".
Legenda o tajemniczej energii na Wawelu
Mało kto zdaje sobie sprawę, że jedno z najpiękniejszych polskich miast, dawna stolica państwa – Kraków kryje w sobie mistyczną tajemnicę. Wawel, a właściwie znajdujący się w nim czakram, emanuje niezwykle silną energią. Duże jej pokłady zgromadzone są w podziemiach zamku królewskiego. Posiada ona zbawienny wpływ na nasz organizm, poprawia samopoczucie, dodaje witalności, ułatwia osiągnięcie wyższych stanów duchowych. Właściwości tego miasta sprawiają, że ma ono związek z hinduskimi wierzeniami, zgodnie z którymi energia czakramów posiada kosmiczną proweniencję. Jeden z przekazów głosi, że siedem kamieni Siwy zostało rozrzuconych po całym świecie. Taki kamień trafił też do Krakowa.
Nie wiadomo do końca, jakie jest prawdziwe źródło korzystnych energii. Przebiera ona formę krzyża o czterech ramionach. Sława miasta obiegła świat i przyciągała licznych turystów (głównie z Indii), chcących za sprawą cudownego czakramu doznać chociaż niewielkiej części tych łask. Podobne siły oddziałują w Jerozolimie, Mekce, Peru (Machu Picchu) czy w Delhi. Wawelska czakra związana jest z Jowiszem, a centrum lokalizacji jej ogromnej energii stanowią ruiny romańskiego kościoła św. Gereona. Informacje o niej posiadają tylko nieliczni, gdyż prałat Katedry Wawelskiej podjął liczne działania uniemożliwiające ich rozpowszechnianie. Istnieje przekonanie, że czakram chroni dane miejsce przed kataklizmami, aby nigdy nie zniknęło ono z powierzchni ziemi.
Legenda o tajemniczej energii narodziła się prawdopodobnie na początku XX w. Pojawiały się także teorie wiążące Kraków z działalnością druidów, ale nie posiadają one tak niezwykłego charakteru. Jeden z przekazów głosi, że do krypty Gereona weszli pewnego razu kapłani indyjscy. Mieli ze sobą święty kamień i spędzili w niej sporo czasu, jak mówili: "obcując z Bogiem”. Dokładna data tego zdarzenia nie jest znana. Być może jest to jedynie historia wymyślona przez kogoś zainteresowanego tym tematem. Wydaje się jednak, że to szczególnie ważne dla Polaków miejsce stało się takim nie bez powodu, skoro liczni dopatrują się w nim niezwykłego znaczenia i przyjeżdżają doKrakowa, przeświadczeni o jego niesamowitych właściwościach. http://strefatajemnic.onet.pl/ezoteryka/sekrety-wawelu,
Nie wiadomo do końca, jakie jest prawdziwe źródło korzystnych energii. Przebiera ona formę krzyża o czterech ramionach. Sława miasta obiegła świat i przyciągała licznych turystów (głównie z Indii), chcących za sprawą cudownego czakramu doznać chociaż niewielkiej części tych łask. Podobne siły oddziałują w Jerozolimie, Mekce, Peru (Machu Picchu) czy w Delhi. Wawelska czakra związana jest z Jowiszem, a centrum lokalizacji jej ogromnej energii stanowią ruiny romańskiego kościoła św. Gereona. Informacje o niej posiadają tylko nieliczni, gdyż prałat Katedry Wawelskiej podjął liczne działania uniemożliwiające ich rozpowszechnianie. Istnieje przekonanie, że czakram chroni dane miejsce przed kataklizmami, aby nigdy nie zniknęło ono z powierzchni ziemi.
Legenda o tajemniczej energii narodziła się prawdopodobnie na początku XX w. Pojawiały się także teorie wiążące Kraków z działalnością druidów, ale nie posiadają one tak niezwykłego charakteru. Jeden z przekazów głosi, że do krypty Gereona weszli pewnego razu kapłani indyjscy. Mieli ze sobą święty kamień i spędzili w niej sporo czasu, jak mówili: "obcując z Bogiem”. Dokładna data tego zdarzenia nie jest znana. Być może jest to jedynie historia wymyślona przez kogoś zainteresowanego tym tematem. Wydaje się jednak, że to szczególnie ważne dla Polaków miejsce stało się takim nie bez powodu, skoro liczni dopatrują się w nim niezwykłego znaczenia i przyjeżdżają doKrakowa, przeświadczeni o jego niesamowitych właściwościach. http://strefatajemnic.onet.pl/ezoteryka/sekrety-wawelu,
Legenda o żydowskim weselu
Jednym z najczęściej odwiedzanych miejsc Kazimierza jest plac na ul. Szerokiej. Pewnego dnia bogaty Żyd, mimo sprzeciwu rabina z pobliskiej synagogi Remuh, urządził w tym miejscu wesele córki. Zabawa trwała do późnego wieczora w piątek, kiedy już nastał szabas i czas modlitwy. Weselników spotkała za to sroga kara: wszyscy umarli tego samego wieczora. Od tej pory nigdy nie urządzano już w piątek żydowskich zaślubin, a po dziś dzień można nieopodal synagogi usłyszeć szepty i jęki przeklętych weselników. Tylko liczni goście okolicznych knajpek zdają się ich nie słyszeć... do czasu! |
Legenda o Głowie w sali poselskiej na Wawelu
Głowy wawelskie
[wikipedia.org]
Legenda o Panu Twardowskim
Wiele wieków temu w Krakowie żył pewien szlachcic. Nazywał się Jan Twardowski. Był on człowiekiem wykształconym, kochał księgi, kochał naukę. Interesowała go magia i alchemia, jednak po wielu latach badań uznał, iż czary nie są możliwe bez udziału sił nadprzyrodzonych.
Odnalazł więc Twardowski w swoich księgozbiorach tomy traktujące o przywoływaniu diabłów i zastosował znajdujące się w nich wskazówki. Po odprawieniu rytuałów świece w komnacie w której przebywał uczony przygasły, a oczom Twardowskiego ukazał się wysoki, szczupły i ubrany na czarno diabeł. Na głowie miał małe czarne różki, palce rąk zakończone ostrymi szponami, kopyta zamiast stóp i kosmaty ogon wiszący z tyłu. Czart spojrzał na człowieka i uśmiechnął się przebiegle odsłaniając swoje ostre zęby. Odczytał myśli uczonego i wiedział, że zyskał właśnie kolejną duszyczkę do swoich piekielnych kotłów. Zapytał więc: - Czym mogę służyć panie Twardowski? Twardowski opowiedział krótko o swoich badaniach nad magią i pragnieniu czynienia prawdziwych czarów. Czart zapewnił, iż marzenia człowieka już niedługo się spełnią. Wystarczy tylko podpisać diabelski cyrograf na mocy którego Twardowski miał oddać swoją duszę czartowi. Szlachcic przejrzał zamiary biesa i tak rzekł; - Oferta twoja diable jest wielce szczodra. Pozwól, że skrócę twoje oczekiwania na moją dusze i dodam do cyrografu zapis, iż będziesz mógł mnie zabrać jak tylko zjawię się w Rzymie. Długo nie będziesz czekał, bo za kilka tygodni planuję odbyć pielgrzymkę do tego miasta. Czart wielce się ucieszył z dodatkowego zapisu i z tego, że już niedługo zdobędzie nową duszę. Nie wiedział jednak, że Twardowski wcale nie ma zamiaru odwiedzania Rzymu. |
Chwilę później cyrograf został podpisany przez obie strony. Diabeł miał służyć człowiekowi w czynieniu każdej magii jaką ten tylko sobie wyduma. Zacierał ręce bo zadanie powinno być niezwykle proste i przyjemne. Dusze ludzkie są przecież krnąbrne, chciwe i złe, a szlachcic na pewno wykorzysta diabelską magię do niecnych celów.
Twardowski z nowymi mocami ruszył w podróż po Rzeczpospolitej. Magią stworzył ogromnego koguta, którego dosiadał jak rumaka i odwiedzał polskie wioski i miasta. Jakież było zdziwienie diabła kiedy czarownik zaczął używać diabelskich mocy do czynienia dobra. Mistrz w magiczny sposób ludzi leczył, zwierzęta uzdrawiał. Raz nawet zjawy z domu burmistrza Bydgoszczy przepędził, a samego włodarza cudownie odmłodził. Rosły więc bogactwo i sława Twardowskiego w Rzeczypospolitej. |
Pewnego dnia sam król Zygmunt August wezwał go do siebie i poprosił go o pomoc w przywołaniu ducha zmarłej królowej. Czarnoksiężnik oczywiście zadaniu podołał przywołując obraz kobiety na jednym z pałacowych luster, czym ogromną łaskę u króla uzyskał. Złościł się diabeł bo minęły już nie tylko tygodnie od dnia podpisania umowy, ale i miesiące, i lata. Twardowski zaś, ani myślał do Rzymu się udać. Myślał więc czart i myślał, aż wpadł na pomysł. Przemienił się w chłopa i przyszedł do Twardowskiego z prośbą o pomoc w uzdrowieniu niby to chorej matki. Czarnoksiężnik oczywiście zgodził się pójść z wieśniakiem do pobliskiej gospody, gdzie miała leżeć chora kobieta. Kiedy tylko przekroczyli próg karczmy diabeł przybrał swoją prawdziwą postać, zaczął się głośno śmiać i rzekł: - Mam Cię teraz panie Twardowski. Dusza twa do mnie należy. Warunków umowy w końcuś dotrzymał. Karczma ta Rzym się nazywa! Czarnoksiężnik zbladł i zaczął przeklinać swoją nieuwagę. Jednak działać trzeba szybko, bo diabeł już go porwał w górę i wysoko nad ziemią do piekła niesie. Sprawa poważna, z diabłem nie ma już żartów, postanowił więc Twardowski modlitwę do Matki Świętej odmówić. Już po pierwszych słowach czart widocznie osłabł. Kiedy modlitwa dobiegała końca diabeł cierpiał już takie katusze, że krzyknął i upuścił swoją zdobycz, a potem do piekła uciekł. Tak się stało, że w tym momencie akurat przelatywali nad księżycem i tam właśnie spadł Twardowski. Podobno siedzi tam do dnia dzisiejszego i tęsknie obserwuje Ziemię i ukochaną Rzeczpospolitą. |
Legendach o krakowskich centusiach
Jan Sztaudynger pisał o Krakowie: "Najlepiej czują tu się centusie i docentusie". Przez lata powstawała legenda o przesadnej krakowskiej oszczędności, a nawet skąpstwie. Geneza tego przekonania sięga czasów austriackiego zaboru, choć oszczędność Galicjan była raczej smutną koniecznością, niż zamiłowaniem do gromadzenia pieniędzy. Potocznie określenie centuś jest nacechowane ironicznie, a nawet bywa obraźliwe. Jednak Mieczysław Czuma i Leszek Mazan, niestrudzeni piewcy wszystkiego, co krakowskie, uważają, że to sympatyczne określenie krakowianina, akcentujące jego wrodzony zmysł do oszczędzania. Czy dzisiaj w Krakowie żyją centusie? Każdy z nas zna pewnie przynajmniej jednego, choć, jak twierdzi Andrzej Kazimierz Banach - autor książek o legendach krakowskich, to już inne czasy i inne centusie.
Legenda o chłopcu i Dzwonie Zygmunta
Dawno temu w Krakowie mieszkał pewien chłopiec o imieniu Staś. Jego ojciec był rzeźbiarzem i u stóp Wawelu miał swoją pracownię. Staś często się tam bawił albo biegał z kolegami po wawelskim wzgórzu..Pewnego dnia chłopcy wymyślili, że wdrapią się na wieżę katedry, żeby z bliska obejrzeć potężny dzwon Zygmunta. Gdy weszli na górę, uczepili się sznura i z wielkim wysiłkiem rozkołysali serce dzwonu. Kiedy rozległ się głos dzwonu Zygmunta, na wieżę natychmiast przybiegli kościelni. Zdenerwowani zaczęli krzyczeć na chłopców, a najbardziej na Stasia, gdyż okazało się, że już kiedyś próbował rozhuśtać dzwon. Sprowadzono chłopców na dół, gdzie czekał na nich zaniepokojony biskup. Czyj to był pomysł? - zapytał. Mój - powiedział Staś bez cienia strachu.Biskup pokiwał głową i spoglądając uważnie na młodego człowieka, powiedział: Musisz zasłużyć na to, by Zygmunt dla ciebie zadzwonił, chłopcze. Zasłużę na to - odparł Staś.Po latach okazało się, że rzeczywiście tak się stało, bowiem tym chłopcem był Stanisław Wyspiański - wybitny polski artysta. A gdy zmarł w 1907 roku, zgodnie z jego wolą na pogrzebie nie wygłaszano żadnych przemówień. Żegnało go tylko bicie dzwonu Zygmunta.[ http://www.regiopedia.pl] |
To nie jest legenda -Dzwon Zygmunta ***chudnie latem, tyje na zimę ***
12 ton 600 kg waży dzwon Zygmunta. Pierwszy raz od 486 lat zważono tak dokładnie dzwon Zygmunta. Każdą śrubę, linę, wszystkie pręty, klamry, serce, jarzmo, łożysko i inne, bardzo specjalistycznie nazywane części.
W rozmaitych publikacjach błędnie lub niedokładnie podawano ciężar najstarszego polskiego dzwonu. Dziś, po trzymiesięcznych obliczeniach specjalistów pod przywództwem Andrzeja Bochniaka, głównego mechanika dzwonu, wiemy, że Zygmunt waży 12 ton 600 kg. Sprawa się jednak trochę komplikuje, bo okazuje się, że jesienią i zimą Zygmunt tyje. Zdarza mu się nawet przybrać sto kilogramów. Na dodatek w trakcie dzwonienia jego ciężar zwiększa się trzykrotnie
Nietypowe zlecenie Jest 4 września 2006 roku. Ks. inf. Janusz Bielański, proboszcz katedry wawelskiej, wzywa Andrzeja Bochniaka, by zlecić mu pracę wyjątkową. Główny mechanik dzwonu ma pomierzyć Zygmunta, zważyć klosz i poszczególne elementy oprzyrządowania. Ta rozmowa doprowadza do sensacyjnych odkryć, które redukują wcześniejsze obliczenia. - Do tej pory nie było jednoznacznego określenia ciężaru dzwonu Zygmunta. W źródłach znajdziemy różne i to znacznie od siebie różniące się liczby. Od 8 do 18 ton - podaje Andrzej Bochniak. Jak na złość, w publikacjach zwykle nie podaje się informacji, czy to waga samego klosza, zwanego czaszą, kielichem, czy też dzwonu z sercem, jarzmem, łożyskami i huśtawką z linami. I bądź tu mądry. Potężnego Zygmunta niełatwo wsadzić na wagę. I dobrze wiedział o tym Andrzej Bochniak. Za podstawę swoich obliczeń przyjął wynik, który w marcu 2001 roku uzyskał dr Stanisław Kaczmarczyk z Politechniki Krakowskiej. - Dzwon spoczywał wtedy i czekał na nowe serce. Można było go wtedy konserwować i zważyć - opowiada główny mechanik. Bez serca z pasem, huśtawki, okuć i lin liczył sobie 11 ton 863 kg. By znać ciężar całości należało więc dodać wagę tychże. By dowiedzieć się ile liczy sobie sam klosz, specjalistów czekało ważenie dębowego jarzma, żelaznych okuć i czopów oraz łożysk.
Chudnie latem Problemu nie było tylko z sercem. Razem z pasem waży tyle ile jest dni w roku, czyli 365 kg. Do określenia wagi pozostałych części przysłużyli się pracownicy firmy Metalodlew SA, którzy akurat przeprowadzali doroczny przegląd i konserwację Zygmunta. Po dodaniu wszystkich liczb stało się jasne - wawelski dzwon waży 12 ton 600 kilogramów, klosz 9 ton 650 kg. Takie informacje wraz z dokładnym opisem badań otrzymał tuż przed świętami ks. inf. Bielański. Czy to dokładne wyliczenie? Wydawałoby się, że trudno dyskutować z matematyką, ale... - Ciężar zmienia się w zależności od pory roku. Dlaczego? Drewniane jarzmo, huśtawka i konopne liny jesienią i zimą nasiąkają wilgocią i stają się cięższe. Latem są wysuszone i przez to lżejsze. Różnica może sięgać stu kilogramów - podaje Andrzej Bochniak. To nie wszystko. Bo Zygmunt waży 12 ton 600 kg tylko wtedy kiedy spokojnie wisi na dębowej konstrukcji. 25 razy w roku, kiedy rozkołysze go 12 dzwonników, jego ciężar zwiększa się trzykrotnie. - Ze względu na siłę odśrodkową - uściśla główny mechanik. - Wyobraźmy sobie 30-tonową masę metalu i drewna latającą na głowami ciągnących za liny dzwonników i ich kolegów czekających na zmianę! Ramiona huśtawki przelatują sześciometrową drogę w niespełna 1,5 sekundy, a dolna część serca pędzi między głowami stojących z prędkością 12 metrów na sekundę. To niesamowite doświadczenie.
Skrywa wiele tajemnic Chyba nikt nie zna tak Zygmunta jak Andrzej Bochniak. Asesor Bractwa Dzwonników, powołany na zaszczytną funkcję mechanika dzwonu, po głosie potrafi ocenić jak miewa się jego podopieczny. Od razu wie, czy nie wymaga regulacji zawieszenia, sprawdzania łożysk. To także on zgłębia tajemnice, które skrywa dzwon. A jest ich sporo. Bo wciąż nie wiadomo, czy Zygmunt odlany został ze zdobycznych armat, czy faktycznie - jak mawia legenda - zatopiono w nim złoty pierścień i czy król Zygmunt, jak to namalował Jan Matejko, przychodził pod czaszę, by słuchać głosu swego imiennika. Andrzej Bochniak zbadał już tajemnicę ciężaru dzwonu, przed nim prace nad niesamowitym dźwiękiem Zygmunta. Ale to już materiał na inną opowieść.[Katarzyna Kachel]
Godła krakowskich kamienic
to też legendy
Zdjęcia Zobacz więcej w http://www.skyscrapercity.com/showthread.php?t=307791 Gratulacje Piękna robota i wspaniały pomysł upamiętniania !
Godła krakowskich kamienic
- co opowiadają ?
Umieszczone na niniejszej stronie treści i fotografie zapożyczone są z Internetu i są własnością autorów Publikującym należą się podziękowania co niniejszym ☻ czynię. Cały zbiór w witrynie stanowi wyłącznie materiał informacyjno -edukacyjny